– Klaudia! Gdzie jesteś?! Klaudia! – wołała Beatrice. Wyglądało na to, że bardzo się o nią martwiła, mimo że dopiero ją poznała. Cała Trice – wrażliwa i martwiąca się o wszystkich.
– Spokojnie – powiedział Acker kładąc jej rękę na ramieniu. – Nie musisz krzyczeć; zaraz ją znajdziemy.
– Niby jak? – spytałam. – Nie mamy żadnej z jej rzeczy. Psy mogą jej nie wyczuć.
Acker ściągnął brwi w jedną kreskę. On też dostrzegał ten problem. Jego twarz po chwili jednak rozchmurzyła się i uśmiechnął się. Wskazał na Jeffa i Joffa.
– Ponoć nie ma nic lepszego niż sokole oko – powiedział nasz przywódca. – Zaraz to sprawdzimy.
Joffrey rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że i oni są bezradni.
– Nasze ptaki będą do niczego, jeśli nasza kochana Klaudia jest w jakimś budynku – powiedział.
– Warto spróbować – odparł Acker. – Przywołajcie ptaki i każcie mi szukać. Teraz.
Joff wzruszył ramionami, a Jeff bez żadnych protestów zagwizdał. Joffrey po chwili zrobił to samo. Dwa sokoły niczym pociski spadły z nieba i usiadły na rękach chłopaków. Bliźniacy wykonali kilka dziwnych ruchów rękami i szeptali coś do ptaków. Potem puścili je w niebo.
– Jak coś znajdą przylecą tu – powiedział Jeff. Na jego i jego brata prawej ręce, w miejscu gdzie usiadły ptaki, zobaczyłam zadrapania i małe ranki. Efekt nie założenia rękawicy.
Dosyć szybko, bo po ok. dwóch minutach jeden z sokołów wrócił, podleciał do Jeffa i poleciał dalej.
– Za mną – powiedział chłopak, ruszając biegiem za ptakiem. Całą grupką ruszyliśmy za nim.
Przebiegliśmy chyba pół wesołego miasteczka, goniąc za Jeffrey’em i jego sokołem. Chłopak jednak w końcu się zatrzymał, a my zrobiliśmy to samo. Psy wywiesiły języki i dyszały. Kilka metrów przed nami, w kuckach, plecami do nas, siedziała Cecile, a przy niej warował jej pies. Cecile znajdowała się pośrodku pasa zieleni obok jednej z wielu alejek. Kilkanaście metrów przed nią stał długi, niski budynek o ścianach, które kiedyś były białe, a teraz przedstawiały raczej kolor nieba podczas wiosennego deszczu. Nad wejściem do budynku, które mieściło się pośrodku dłuższej ściany, znajdowała się tabliczka z napisem „TOALETA”, a obok niej inna tabliczka z napisem „NIECZYNNE”.
Podeszliśmy do dziewczyny; na przedzie szedł Acker. Silnym, zdecydowanym ruchem podciągnął Cecile do góry. Dziewczyna, nie wiedząc, że to my, przywaliła Ackerowi z całej siły w policzek. Chłopak był jednym z najlepszych w walce, jednak tego się nie spodziewał i nie zdołał tego uniknąć. Jedynie po tym jak oberwał puścił dziewczynę, przyłożył rękę do czerwonego policzka i wyjęczał ciche „ała”. Cecile natomiast, widząc kogo zaatakowała najpierw zrobiła wielkie oczy, otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.
– Wybacz, nie wiedziałam, że to ty – odezwała się w końcu, gdy na jej twarz wrócił jej normalny, poważny wyraz twarzy.
– Zamknij się – powiedział Acker. Był wściekły. Widziałam jedynie kawałek jego twarzy, ale niemal czułam agresję od niego bijącą. Nawet Robor, stający obok niego, lekko się odsunął, a jego uszy lekko opadły. Najwyraźniej pies wiedział, że chłopak może być niebezpieczny gdy jest wściekły. – Zacznijmy od tego, że bez pozwolenia czy poinformowania poszłaś gdzieś i olałaś rozkaz od przywódcy.
Cecile stała nadal z poważną miną, ale jej spojrzenie przez chwilę spoczęło na trawie. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale zrobiła. Ona tylko grała twardą, niezależną. Czuła się teraz winna. Zacisnęła jednak pięści i zęby.
– Masz jakieś wyjaśnienie? – spytał Acker, nadal wściekłym tonem.
– Tak jest – odparła szybko Cecile.
– Mów.
– Zobaczyłam człowieka z maską clowna w ręce, kierującego się w tę stronę!
W jednej chwili Acker przestał być wściekły, a stał się zaciekawiony.
– Jesteś pewna, że to jeden z Samobójców? – spytał Jeff. – To jest lunapark, więc… równie dobrze mógłby to być rodzic, który kupił maskę dla swojego dziecka lub coś w tym stylu.
Mimowolnie pokiwałam głową. Bliźniak miał rację, ale jednocześnie żadnego znaku nie powinno się lekceważyć.
– Maski clownów stąd różnią się od masek Samobójców – powiedziała Cecile. – Ta, którą widziałam nie była taka wesoła jak powinna być.
Przemknął pomruk. Ciężko określić czy strachu czy niesmaku.
– Cisza – powiedział Acker. – Gdzie poszedł?
– Nie mam pojęcia – przyznała Cecile. – Zniknął za budynkiem, a gdy chciałam podejść zjawiłeś się ty.
– Addelline, pójdziesz tam i sprawdzisz gdzie on jest – powiedział chłopak, odwracając się do nas, stojących za nim. Spojrzał na mnie. Ja energicznie skinęłam raz głową. Nie chciałam szczególnie zwracać uwagi i tak nielicznych tutaj osób, więc szłam spokojnie i powoli, a przy mojej nodze szła Troya z postawionymi uszami.
Gdy doszłam do budynku przytuliłam się do krótszej ściany; nie było w niej żadnych okien. Popatrzyłam na psa, który spojrzał na mnie. Suczka zamknęła i otworzyła oczy, jakby chciała mi powiedzieć „jestem gotowa”. Skinęłam mimowolnie głową. Poszłam za budynek. Nikogo tam nie było.
Ale było tam czyściej niż się spodziewałam. Nie było śmieci i butelek na ziemi, a jedynie nieliczne niedopałki po papierosach. Kazałam Troi węszyć. Suczka ruszyła z nosem przy ziemi, ale po kilku krokach zatrzymała się i zaczęła chodzić w kółko. Czyżby zgubiła trop? Wydawało mi się to niemożliwe, bo ludzie nie umieją latać czy znikać. Troya spojrzała na mnie wzrokiem proszącym o wybaczenie, że na nic się nie zdała i ponownie przykleiła nos do ziemi, próbując jeszcze raz – z tym samym skutkiem.
Wychyliłam się za kant budynku i pomachałam do reszty grupy, oznajmiając, że jest czysto. Podeszli do mnie, a ja objaśniłam i całą sytuację.
– Tajne przejście? – rzucił szybko jeden z bliźniaków. Acker, zamyślony, pokręcił jednak głową. Nie skomentował tego.
– To… co robimy? – spytałam.
– Czekamy do wieczora – odparł Acker. – Od początku było wiadome, że w ciągu dnia raczej niemożliwym będzie ich odkrycie. Jeśli Cecile naprawdę widziała jednego z Samobójców, oznacza to, iż warto zaczekać. Będziemy musieli w pewnym momencie się schować by nas nie wygonili.
Chłopak wyciągnął plan miasteczka. Były na nim zaznaczone większe atrakcje, toalety i punkty gastronomiczne. Ale niektóre z wymienionych miejsc były zakreślone czerwonym kółeczkiem. Takich miejsc było pięć, może sześć. Acker położył palec na jednej z toalet na mapie.
– Jesteśmy tutaj. Zapoznano mnie wcześniej z faktem, iż na całym terenie lunaparku znajduje się pięć schronów dla ludzi. Kilka z nich jest również przeznaczona na takie tajne misje jak ta, zbudowane przez wojsko, o których nawet dyrektorowie nie wiedzą. Lunapark zamykają o 21., więc myślę, że około 20. musimy być w jednym z tych pomieszczeń. Pracownicy zamkną miasteczko, Samobójcy będą mieli spotkanie, my wyjdziemy z ukrycia i rozbijemy ich bazę.
– Trzeba tylko wyjść w dobrym momencie – dodała Cecile. – W takim, w którym nas nie zauważą, ale też w takim, gdy zobaczymy gdzie się spotykają.
– Prawdopodobnie nie będą spotykać się w jakichś schronach – odezwał się Ferdynand. Wszyscy spojrzeliśmy na niego. – Skoro miasteczko jest zamknięte, a największe i jako takie zagrożenie stanowi ochroniarz, spotkają się na zewnątrz. W końcu ochronę można przekupić.
Zgodziliśmy się z nim. Acker złożył plan i z powrotem go schował. Uśmiechnął się i powiedział:
– Czyli pozostaje nam dobra zabawa aż do wieczora.
* * *
Nie mogłam już skupić się na atrakcjach tak jak wcześniej. Stresowałam się misją, a w żołądku czułam ten dziwny uścisk. Moje zdenerwowanie wpływało również na Troyę. Skoro widziała, że ja się denerwuję od razu szukała źródła niebezpieczeństwa, biegała, plątając się pod moimi i moich towarzyszy nogami i miałam problem z uspokojeniem jej.
Kilka minut przed 20. znaleźliśmy jeden ze schronów i zeszliśmy do niego. Wejście było ukryte. Znajdowało się między korzeniami starego jesionu i było na tyle małe, że gruby dowódca mógłby się nie zmieścić. Nim zeszliśmy do dziury Acker kazał Jeffrey’owi i Joffrey’owi wydać rozkaz sokołom patrolowania całej powierzchni parku, by później, w razie potrzeby mogły nas tam zaprowadzić. Byłam zdziwiona, że taki ptak będzie w stanie to zrobić, ale Jeff objaśnił mi, że to dla Karry’ego – jego sokoła – bułka z masłem.
W środku schronu panowała odpowiednia temperatura; nie było za chłodno, ani za ciepło. Nie czułam zapachu zgnilizny czy wilgoci, którego się spodziewałam, co spotkało się z lekkim uśmiechem na moich ustach. Ściany były z szarego żelbetonu, niepomalowane i nieprzyozdobione. Pomieszczenie podzielone było na dwa pokoje – jedno z trzema łóżkami polowymi, drugie ze stołem i szafką pełną konserw oraz malutka toaleta. W każdym pomieszczeniu, prócz łazienki, było malutkie okienko tuż przy suficie. Acker zastukał w nie palcem i stwierdził, że jest kuloodporne. Inna sprawa, że było potwornie brudne. Na stole również znajdowała się warstewka kurzu, którą bliźniacy od razu zdmuchnęli. Psy i ludzie po chwili kichnęli czując ziarenka kurzu w nosie.
Rozlokowaliśmy się, każdy w innym kącie, wymyślając sobie jakieś zajęcie. Acker wyznaczył Ferdynanda na wartę przy jednym z okienku. Chłopak wzruszył ramionami, wszedł nieco wyżej by móc przez nie patrzeć i usadowił się przy nim wygodnie. Ja usiadłam pod wejściem, a Troya położyła mi swój pysk na nogach. Wcześniej nie mogłam tego stwierdzić, ale teraz, gdy długi czas siedziałam, patrzyłam się na nią i cicho coś do nie mówiłam, zobaczyłam, że suczka ma bardzo ładny pysk. Prócz tego miałam wrażenie, że rozumie każde moje słowo. Gadanie do niej i głaskanie jej uspokoiło i zrobiło mnie senną.
Z tej monotonii wyrwał mnie męski głos Ackera.
– Wychodzimy.
Szybko wstałam, podobnie jak reszta. Ferdynand zeskoczył.
Nasz dowódca zdjął plecak i położył go na stole. Wyjął z niego siedem noży w pochwach i siedem pistoletów. Każdemu z nas wręczył po jednym. Nikt nie pytał jak przemycił broń na teren wesołego miasteczka – teraz wszyscy byli skupieni na misji.
– Pistolet ma sześć naboi – powiedział Acker. – Inaczej mówiąc: sześć żyć w ręce. Liczę jednak, że nie będziecie w takim potrzasku by ich używać. Mam dla was jeden podstawowy rozkaz: nie dajcie się zabić.
Cała nasza szóstka powiedziała głośne „Tak jest!”, ale wiedzieliśmy, że może nam nie być dane wykonanie tego rozkazu.
Wyszliśmy po kolei ze schronu. Było już ciemno, ale nie zaświecaliśmy latarek, wiedząc, że może to przyciągnąć niepotrzebne spojrzenia. Gdy wszyscy byli na powierzchni starannie zamknęliśmy schron. Jeff i Joff cicho zagwizdali. Po chwili dwa sokoły wylądowały im na ręce, by następnie ponownie wzlecieć i zaprowadzić nas do miejsca spotkania Samobójców. Na nasze nieszczęście było ono na drugim końcu miasteczka. Nie, nie byliśmy leniwi, a jedynie trochę zmęczeni. Nie marudziliśmy jednak, bo sami wybraliśmy takie życie.
Jak przewidział Ferdynand spotkanie Samobójców odbywało się na świeżym powietrzu. Każdy z nich prócz przerażającej maski clowna miał biały strój ze spiczastym kapturem, niczym mnisi habit ze średniowiecza, a w dłoni trzymali lampy naftowe, lampiony lub świeczkę. Niektórzy przewiązani byli skórzanymi pasami z pistoletem i nabojami, a jeszcze niektórzy, mniej liczni, mieli przewieszonego przez ramię shotgun’a lub inną większą broń. Schodzili ze wszystkich stron i tworzyli coraz większe okręgi, stając obok siebie, a przy tym kiwali się na boki i mruczeli jakieś dziwne i niezrozumiałe dla nas zdania.
Nasza siódemka podzieliła na się na dwie dwójki i jedną trójkę, i siedziała w krzakach w niewielkiej odległości od siebie. Ja trafiłam do pary z Jeffrey’em. Acker był z Cecile, a Beatrice z Joffrey’em i Ferdynandem. Mimo, że Jeff i jego brat byli raczej śmieszkami, teraz zachowywał się spokojnie, nic nie komentował. Można wręcz powiedzieć, że był spięty. Troya patrzyła na mnie nie wydając żadnego szmeru. Nawet nie dyszała z otwartym pyskiem.
– Wchodzimy – powiedział półgłosem Acker, ruszając na Samobójców. Reszta osób ruszyła za nim.
Samobójców było około pięćdziesięciu. Gdy nas zauważyli podnieśli krzyk. Nie wiem czy był to wrzask przerażenia czy ostrzegawczy sygnał. Nawet się nad tym nie zastanawiałam. Dwoma palcami wskazałam przed siebie, a Troya od razu ruszyła do ataku na pierwszego napotkanego Samobójcę. Jeff i Joff trzymali się z tyłu, wiedząc, że aktualnie na niewiele się zdadzą, kazali jednak atakować swoim ptakom. Sokoły, niczym pociski, opadałby z nieba na nieszczęśnika boleśnie go drapiąc i dziobiąc by po chwili odlecieć wysoko w mrok. W kilku miejscach rozległy się strzały. Nastąpiły bardzo szybko po sobie, więc strzelał jeden z tych przeklętych clownów.
– Bronić Głównych! – krzyknął któryś.
Coś mnie tknęło i spojrzałam w bok. Znajdowało się tam kilka budynków, w których stronę biegli trzej mężczyźni w białych szatach. Pstryknęłam i wskazałam Troi uciekinierów, sama ruszając biegiem za nimi. Suczka wyprzedziła mnie od razu. Pies dobiegał już do linii budynków gdy spojrzał w prawo, momentalnie zatrzymując się. Spojrzałam za jej wzrokiem, dopiero teraz słysząc warkot sinika. Nim jednak cokolwiek zauważyłam coś walnęło mnie w bok z dużą prędkością. Przeleciałam kilka metrów, robiąc w powietrzu niezgrabnego fikołka. Wylądowałam z impetem na betonie na plecach i walnęłam tyłem głowy w twarde podłoże. W mojej klatce piersiowej poczułam okropny ból. Całe powietrze z moich płuc momentalnie wyleciało, a przed moimi oczami pojawiły się mroczki. Po chwili udało mi się wziąć powietrze do płuc i spojrzałam w miejsce gdzie uciekli Samobójcy.
Za nimi pędził Acker z Roborem, a w moją stronę biegła Troya. W tym momencie urwał mi się film.
Witam wszystkich!
Oto oddaję Wam kolejny rozdział historii. Bardzo chciałabym przeprosić za wszelkie niezgodności z tym jak naprawdę wygląda wesołe miasteczko w Chorzowie. Byłam tam wiele lat temu i nie wszystko pamiętam. Ale mam nadzieję, że mimo wszystko Wam się podoba. ^^"
Chciałabym jeszcze Wam wszystkim życzyć Szczęśliwego Nowego Roku i, mimo że jest już drugi dzień świąt, Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!
INU
sobota, 26 grudnia 2015
sobota, 12 grudnia 2015
Rozdział VIII
W dzień misji zostaliśmy obudzeni o godzinę wcześniej niż reszta; śniadanie zjedliśmy tylko w gronie naszej siódemki. Praktycznie nikt nic nie mówił. Wszyscy byli pogrążeni we własnych myślach i rozważaniach co ta misja nam przyniesie.
Generał Jean Hawkeye zaprowadził nas do podziemi, gdzie czekał na nas kolorowy volkswagen Transporeter T1 – słynny, kultowy ogórek. Wsiedliśmy do niego razem z psami. Generał nie wsiadł, powiedział tylko coś Ackerowi na ucho. Chłopak przytaknął i zamknął drzwi. Siedzący za kierownica mężczyzna zapalił silnik i wyjechaliśmy na zewnątrz. Słońce wisiało jeszcze nisko nad horyzontem.
Gdy dotarliśmy do Chorzowa było jeszcze przed 11., a słońce przyjemnie grzało. Wysiedliśmy z ogórka, rozciągając nogi po kilkugodzinnej nieprzerwanej jeździe. Jeff i Joff – bo tak kazali nazywać się bliźniacy – nieprzerwanie gadali i śmiali się tak w samochodzie jak i po wyjściu z niego. Od razu puścili swoje ptaki, które zaczęły wysoko nad nami krążyć.
Troya nie była zadowolona z obroży i smyczy, o czym doskonale wiedziałam, ale suczka teraz nic po sobie nie pokazywała. Zasługa tresury, której nadal szczegółów nie znam i raczej nie będzie mi to dane. Bałam się, że dodatkowo będę musiała założyć jej kaganiec, co mogło również utrudnić pewne rzeczy w dalszym, możliwym i niezbyt miłym rozwoju wydarzeń. Robor stał spokojnie, obracając jedynie głowę by uważniej przyjrzeć się otoczeniu. Barry, wielki dog niemiecki, tak jak Beatrice wydawał się zupełnie spokojny i usiadł na boku wysuwając wielki, różowy język. Rose również usiadła, jednak grzecznie i wyprostowana. Pies Cecile stał tuż przy nodze swej pani nie spuszczając oczu z Troi. Żaden z czworonogów nie pokazywał swego zdenerwowania, a wiedziałam, że przynajmniej w Troi, aż się gotowało. Cicho wypowiedziałam słowo „Spokojnie”, nie bardzo wiedząc czy do psa czy do siebie samej, bo prawdę mówiąc moje serce również biło jak oszalałe, a w żołądku czułam ten ucisk, gdy na coś czekasz, na coś fajnego lub okropnego.
Nie umknęło mojej uwadze tłumek przy kasie, złożony głównie z rodzin z dziećmi i młodych zakochanych par. Były też ze dwie grupki przyjaciół po średnio sześć osób. Wszyscy się śmiali i ustalali na którą atrakcję najpierw pójdą. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych, że mogą tu być.
Gdy stałeś przed bramą przede wszystkim widziałeś wielki diabelski młyn pomalowany na żółto, wolno się kręcący. Bez wątpienia to pierwsza, rzucająca się w oczy rzecz. Niżej znajdował się dach do aut i domu strachów. W dali sterczał maszt do skoków na bungee.
– No, Acker, sądzę, że nie będziemy tu stali cały czas! – odezwał się Joff, gdy samochód odjechał.
– Skoro mamy sprawdzić obecność Samobójców na terenie wesołego miasteczka powinniśmy tam wejść – dodał Jeff. Z jego twarzy jak i jego brata uśmiech nie znikał.
– Macie rację –przyznał Acker, również lekko się uśmiechając i ruszając w stronę kas. – Chodźcie!
Jedna z kas właśnie się zwolniła. Acker, jako przywódca naszej grupy i przedstawiciel podszedł do okienka i uśmiechnął się miło. Za szybą, na krętym granatowym fotelu siedziała ładna, młoda blondynka. Miała lekki makijaż, nie licząc czerwonej szminki na ustach. Uśmiechała się, najwyraźniej jeszcze nie zmęczona wieloma klientami.
– Dzień dobry – przywitał się chłopak, a kasjerka odpowiedziała to samo. – Siedem dorosłych osób i pięć psów.
Blondynka nie próbowała ukryć zdziwienia i lekko uniosła się w fotelu patrząc przez ramię Ackera czy rzeczywiście nas tylu jest. Beatrice z uśmiechem pomachała do ekspedientki. Kobieta pokiwała lekko głową i usiadła z powrotem, po czym zaczęła szybko walić palcami w klawiaturę.
– Psy muszą być na smyczy lub mieć kaganiec – powiedziała kasjerka. – I trzeba posprzątać po nich kupę.
– Oczywiście. I zapewniamy, że nie będą one sprawiać problemów – dodał chłopak. Blondynka wymieniła cenę, a Acker zapłacił gotówką, którą dostał od odwożącego nas oficera. Kupił całodzienne bilety. Dzięki faktowi, iż jest to stałe wesołe miasteczko dzięki tym biletom mieliśmy od razu wstęp na wszystkie atrakcje należące do kompleksu. Gdy odszedł od kasy, dziękując blondynce, Beatrice z głośnym śmiechem i w podskokach podbiegła do niego.
– Spokojnie… Zofio – próbowałam ją uspokoić. Ledwo sobie przypomniałam fałszywe imię Trice. – Możesz nas zdradzić – dodałam szeptem.
– Właściwie, to bardziej rzucamy się w oko gdy stoimy jak słupy soli z kamiennymi minami i w ogóle się nie ciesząc – odezwał się Joffrey z uśmiechem, kładąc dłonie na ramionach Beatrice. – Na pewno zauważyłaś, że ludzie mniej więcej w naszym wieku raczej dosyć wylewnie ukazują, że się cieszą.
Przyznałam mu rację kiwając głową. Nie łatwe było się przyznać do takiego błędu.
– Ależ, Damianie! – odezwał się Jeffrey. Miał na myśli swojego brata, oczywiście. – Nie wiń Julki. W końcu dawno nie była na zewnątrz w naturalnym, że tak powiem, środowisku.
Jeff powtórzył gest swojego brata, ale na mnie.
– Wolę byś mówił Julia bądź Jula – odparłam, strzepując jego ręce z ramion. Nie wiem czy był to przypadek, że jako fałszywe imię dali mi to, z którym się urodziłam.
– Starczy tego – wtrąciła się Cecile. – Wchodzimy, badamy sytuację i w zależności co dadzą nam obserwacje czaimy się na nich lub wracamy uradowani, że informacja była fałszywa, czy tak wodzu? – Dziewczyna zwróciła się do Ackera. Ten przytaknął głową.
– Chodźcie, nie ma co tu tak stać jak posągi.
Weszliśmy przez bramki, przy których nasze bilety sprawdziło dwóch ochroniarzy. Zauważywszy nasze psy jeden z nich powiedział, by lepiej nie sprawiały problemu, bo zostaniemy wywaleni na zewnątrz parku. Obiecaliśmy im, że nie będzie z nimi żadnego problemu.
Beatrice pobiegła przed nami, widząc stanowisko z autami. Całe stanowisko kryło się pod betonowym dachem opartym na grubych słupach umieszczonych co ok. 2 metry. Każdy słup był pomalowany farbą w sprayu i przedstawiał różne autka w różnych sytuacjach. Same pojazdy nie miały kół; wyglądały jak te tradycyjne atrakcje w amerykańskich kreskówkach. Ludzie, dla zabawy, cały czas się ze sobą zderzali przy wtórze radosnych okrzyków. Rudowłosa dziewczyna już ustawiła się w kolejce do samochodzików.
– Zośka – odezwała się Cecile – nie czas na wygłupy!
– Daj spokój, Klaudio – powiedziałam, uśmiechając się. – Tak się lepiej wtopimy w tłum, co nie, Eryku?
Szturchnęłam łokciem niskiego Ferdynanda, stojącego obok mnie. Jak dotąd nic nie powiedział, więc chciałam go „obudzić”. Ale on jedynie przytaknął głową. Rozczarowałam się, że tak mało mówi.
– Klaudio, nie musisz brać w tym udziału, ale wtedy pilnujesz psów! – wykrzyknął Jeff, który poszedł śladem Beatrice. Jego brat zrobił to samo. Ja wzruszyłam ramionami, wręczyłam Ferdynandowi smycz Troi i również ustawiłam się w kolejce. Acker wręczył Cecile smycz do Robora.
– Bądź z nim ostrożna – powiedział i stanął za mną w malutkim ogonku.
Cecile stała jak wryta z lekko otwartymi ustami, a obok niej stał dużo od niej niższy Ferdynand ze smyczą swojego psa, mojego i Beatrice.
Gdy tylko stanęłam w kolejce Troya najpierw zaczęła piszczeć, a potem głośno szczekać.
– Troya, spokój! – krzyknęłam na nią.
Suczka usiadła i zaczęła się we mnie wpatrywać zaniepokojona. Pochwaliłam ją, ale to jej jednak do końca nie uspokoiło, bo nawet zaczepki goldenki Ferdynanda miała gdzieś. Patrzyła się na mnie i nigdzie indziej. Doberman Ackera również wyglądał na nieco zdenerwowanego tą sytuacją, ale on nie zaczął ujadać, na co chłopak zareagował westchnieniem ulgi.
W końcu przyszła kolej naszej piątki. Ja zajęłam autko o numerze 4 i zaczęłam jeździć śmiejąc się jak pięciolatek na Boże Narodzenie. Pierwszą osobą, w którą wjechałam był Joff. Było to mocne zderzenie.
– Niech cię! Zaraz cię złapię! – krzyknął chłopak, gdy ja odjechałam w pośpiechu i śmiechu.
Mimo moich lat zabawa jak dla mnie była przednia. Wszyscy się śmieliśmy i nie przestaliśmy nawet gdy nasz czas się skończył. Cecile i Ferdynand stali oparci o budynek hali, gdzie mieściły się wspomniane autka.
– Skończyliście? – odezwała się dziewczyna, widząc nas. – Świetnie, to teraz bierzemy się za robotę.
Wyrzuciła z ręki nie swoje smycze, po czym ruszyła nie czekając na nas. Troya podbiegła i skoczyła na mnie, a jej ogon nie zatrzymywał się. Suczka ważyła jednak trochę, a jako, że nie spodziewałam się tego, bądź co bądź, ataku, upadłam. Nim zrzuciłam ją z siebie suczka zdążyła wylizać mi całą twarz. Jeff i Joff z trudem ukrywali uśmiechy, a Acker udawał, że niczego nie widzi. Jedynie Beatrice kucnęła przy mnie, pomagając mi wstać.
– Ciekawe co ją ugryzło – powiedział Joffrey.
– Nie wiem – odparłam, otrzepując bluzkę z kurzu. – Ale jak zamierzasz się dowiedzieć z chęcią wysłucham raportu.
Beatrice spojrzała na oddalającą się Cecile i potrząsnęła głową, jakby otrzepywała się z wody.
– Chodźmy – powiedział Acker, głaskając Robora. – Nie chcę byśmy się rozdzielili, w przeciwieństwie do Klaudii.
Wbrew protestom dziewczyny, zatrzymywaliśmy się przy każdej atrakcji, która nam się spodobała. Cecile wiedziała, że jest na przegranej pozycji, więc zawsze na nas czekała. Ale z jakiegoś powodu nie chciała na żadną wejść, nawet gdy Ferdynand dał się zaciągnąć na kosmiczną karuzelę – dosłownie i w przenośni. Ferdynand w ogóle wydał mi się dziwny – praktycznie nic nie mówił, jeśli nie musiał; używał minimalnej liczby słów… Beatrice kojarzył się z robotem. Będąc szczera mi też, jednak z jakiegoś powodu wiedziałam, że jest człowiekiem, zmodyfikowanym żołnierzem takim jak ja i reszta.
Było po pierwszej gdy stanęliśmy w kolejce do wielkiej łodzi, która zjeżdżała do wody z zawrotną prędkością. W ciepły i słoneczny dzień była to ciekawa możliwość ochłodzenia się. Każdemu zjazdowi łódki do wody towarzyszył wrzask dzieci, nastolatków i dorosłych. Był to krzyk radości z niewielką domieszką strachu. Jak byłam mała i rodzice nas tu wzięli (mnie i mojego brata) to była to chyba jedyna atrakcja jaką zapamiętałam. Trochę smutne, że reszty nie pamiętam – miałam wtedy chyb ze 4 lata…
Sama łódka wjeżdżała na szczyt metalowej konstrukcji za pomocą specjalnej taśmy, a ludzie musieli wspiąć się kilka pięter po schodach. Nam to nie przeszkadzało po tych kilku latach treningu i gdy dotarliśmy na górę mieliśmy niewielką zadyszkę, która zniknęła po jakichś 10 sekundach. Wsiedliśmy do barki i zajęliśmy miejsca na cienkich ławeczkach. Pan, który obsługiwał łódkę stwierdził, że jesteśmy gotowi. Łódka na początku jechała powoli, jednak to szybko się zmieniło i nim wszyscy zauważyliśmy pruliśmy z zawrotną prędkością. Wszyscy krzyczeliśmy, nawet Ferdynand, który miał szeroko otwarte oczy i patrzył z przerażeniem na zbliżającą się taflę wody w dole.
Łódka w końcu walnęła dnem o wodę. Rozeszła się fala, a małe kropelki pochlapały wszystkich w łódce. Barka wytraciła całą prędkość i pan przewodnik łódki musiał zaczął odpychać się kijem od dna zbiornika by zabrać nas do wyjścia. Nasza szóstka stwierdziła, że było genialnie.
Gdy jednak wyszliśmy na brzeg coś było nie tak. Nasze psy były przywiązane do słupka po drugiej stronie alejki i patrzyły się w dal, jednak gdy nas zauważyły spojrzały na nas. Rose, goldenka Ferdynanda, zapiszczała jakby mówiąc nam, że coś złego się właśnie stało. Futro na grzbiecie Robora było najeżone, a Troya miała uszy ciasno przyklejone do głowy.
Nigdzie nie było Cecile i jej rottweilera.
Przepraszam, że tak długo nie było rozdziału. Postaram się Wam to wynagrodzić dodając teraz co tydzień posty, korzystając z większej ilości wolnego czasu.
Co do rozdziału... Były lepsze, to na pewno; ten jest trochę monotonny, ale mimo wszystko mam nadzieję, że się podoba, a jego końcówka Was zaciekawiła.
Pozdrawiam.
Wasza INU
Generał Jean Hawkeye zaprowadził nas do podziemi, gdzie czekał na nas kolorowy volkswagen Transporeter T1 – słynny, kultowy ogórek. Wsiedliśmy do niego razem z psami. Generał nie wsiadł, powiedział tylko coś Ackerowi na ucho. Chłopak przytaknął i zamknął drzwi. Siedzący za kierownica mężczyzna zapalił silnik i wyjechaliśmy na zewnątrz. Słońce wisiało jeszcze nisko nad horyzontem.
Gdy dotarliśmy do Chorzowa było jeszcze przed 11., a słońce przyjemnie grzało. Wysiedliśmy z ogórka, rozciągając nogi po kilkugodzinnej nieprzerwanej jeździe. Jeff i Joff – bo tak kazali nazywać się bliźniacy – nieprzerwanie gadali i śmiali się tak w samochodzie jak i po wyjściu z niego. Od razu puścili swoje ptaki, które zaczęły wysoko nad nami krążyć.
Troya nie była zadowolona z obroży i smyczy, o czym doskonale wiedziałam, ale suczka teraz nic po sobie nie pokazywała. Zasługa tresury, której nadal szczegółów nie znam i raczej nie będzie mi to dane. Bałam się, że dodatkowo będę musiała założyć jej kaganiec, co mogło również utrudnić pewne rzeczy w dalszym, możliwym i niezbyt miłym rozwoju wydarzeń. Robor stał spokojnie, obracając jedynie głowę by uważniej przyjrzeć się otoczeniu. Barry, wielki dog niemiecki, tak jak Beatrice wydawał się zupełnie spokojny i usiadł na boku wysuwając wielki, różowy język. Rose również usiadła, jednak grzecznie i wyprostowana. Pies Cecile stał tuż przy nodze swej pani nie spuszczając oczu z Troi. Żaden z czworonogów nie pokazywał swego zdenerwowania, a wiedziałam, że przynajmniej w Troi, aż się gotowało. Cicho wypowiedziałam słowo „Spokojnie”, nie bardzo wiedząc czy do psa czy do siebie samej, bo prawdę mówiąc moje serce również biło jak oszalałe, a w żołądku czułam ten ucisk, gdy na coś czekasz, na coś fajnego lub okropnego.
Nie umknęło mojej uwadze tłumek przy kasie, złożony głównie z rodzin z dziećmi i młodych zakochanych par. Były też ze dwie grupki przyjaciół po średnio sześć osób. Wszyscy się śmiali i ustalali na którą atrakcję najpierw pójdą. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych, że mogą tu być.
Gdy stałeś przed bramą przede wszystkim widziałeś wielki diabelski młyn pomalowany na żółto, wolno się kręcący. Bez wątpienia to pierwsza, rzucająca się w oczy rzecz. Niżej znajdował się dach do aut i domu strachów. W dali sterczał maszt do skoków na bungee.
– No, Acker, sądzę, że nie będziemy tu stali cały czas! – odezwał się Joff, gdy samochód odjechał.
– Skoro mamy sprawdzić obecność Samobójców na terenie wesołego miasteczka powinniśmy tam wejść – dodał Jeff. Z jego twarzy jak i jego brata uśmiech nie znikał.
– Macie rację –przyznał Acker, również lekko się uśmiechając i ruszając w stronę kas. – Chodźcie!
Jedna z kas właśnie się zwolniła. Acker, jako przywódca naszej grupy i przedstawiciel podszedł do okienka i uśmiechnął się miło. Za szybą, na krętym granatowym fotelu siedziała ładna, młoda blondynka. Miała lekki makijaż, nie licząc czerwonej szminki na ustach. Uśmiechała się, najwyraźniej jeszcze nie zmęczona wieloma klientami.
– Dzień dobry – przywitał się chłopak, a kasjerka odpowiedziała to samo. – Siedem dorosłych osób i pięć psów.
Blondynka nie próbowała ukryć zdziwienia i lekko uniosła się w fotelu patrząc przez ramię Ackera czy rzeczywiście nas tylu jest. Beatrice z uśmiechem pomachała do ekspedientki. Kobieta pokiwała lekko głową i usiadła z powrotem, po czym zaczęła szybko walić palcami w klawiaturę.
– Psy muszą być na smyczy lub mieć kaganiec – powiedziała kasjerka. – I trzeba posprzątać po nich kupę.
– Oczywiście. I zapewniamy, że nie będą one sprawiać problemów – dodał chłopak. Blondynka wymieniła cenę, a Acker zapłacił gotówką, którą dostał od odwożącego nas oficera. Kupił całodzienne bilety. Dzięki faktowi, iż jest to stałe wesołe miasteczko dzięki tym biletom mieliśmy od razu wstęp na wszystkie atrakcje należące do kompleksu. Gdy odszedł od kasy, dziękując blondynce, Beatrice z głośnym śmiechem i w podskokach podbiegła do niego.
– Spokojnie… Zofio – próbowałam ją uspokoić. Ledwo sobie przypomniałam fałszywe imię Trice. – Możesz nas zdradzić – dodałam szeptem.
– Właściwie, to bardziej rzucamy się w oko gdy stoimy jak słupy soli z kamiennymi minami i w ogóle się nie ciesząc – odezwał się Joffrey z uśmiechem, kładąc dłonie na ramionach Beatrice. – Na pewno zauważyłaś, że ludzie mniej więcej w naszym wieku raczej dosyć wylewnie ukazują, że się cieszą.
Przyznałam mu rację kiwając głową. Nie łatwe było się przyznać do takiego błędu.
– Ależ, Damianie! – odezwał się Jeffrey. Miał na myśli swojego brata, oczywiście. – Nie wiń Julki. W końcu dawno nie była na zewnątrz w naturalnym, że tak powiem, środowisku.
Jeff powtórzył gest swojego brata, ale na mnie.
– Wolę byś mówił Julia bądź Jula – odparłam, strzepując jego ręce z ramion. Nie wiem czy był to przypadek, że jako fałszywe imię dali mi to, z którym się urodziłam.
– Starczy tego – wtrąciła się Cecile. – Wchodzimy, badamy sytuację i w zależności co dadzą nam obserwacje czaimy się na nich lub wracamy uradowani, że informacja była fałszywa, czy tak wodzu? – Dziewczyna zwróciła się do Ackera. Ten przytaknął głową.
– Chodźcie, nie ma co tu tak stać jak posągi.
Weszliśmy przez bramki, przy których nasze bilety sprawdziło dwóch ochroniarzy. Zauważywszy nasze psy jeden z nich powiedział, by lepiej nie sprawiały problemu, bo zostaniemy wywaleni na zewnątrz parku. Obiecaliśmy im, że nie będzie z nimi żadnego problemu.
Beatrice pobiegła przed nami, widząc stanowisko z autami. Całe stanowisko kryło się pod betonowym dachem opartym na grubych słupach umieszczonych co ok. 2 metry. Każdy słup był pomalowany farbą w sprayu i przedstawiał różne autka w różnych sytuacjach. Same pojazdy nie miały kół; wyglądały jak te tradycyjne atrakcje w amerykańskich kreskówkach. Ludzie, dla zabawy, cały czas się ze sobą zderzali przy wtórze radosnych okrzyków. Rudowłosa dziewczyna już ustawiła się w kolejce do samochodzików.
– Zośka – odezwała się Cecile – nie czas na wygłupy!
– Daj spokój, Klaudio – powiedziałam, uśmiechając się. – Tak się lepiej wtopimy w tłum, co nie, Eryku?
Szturchnęłam łokciem niskiego Ferdynanda, stojącego obok mnie. Jak dotąd nic nie powiedział, więc chciałam go „obudzić”. Ale on jedynie przytaknął głową. Rozczarowałam się, że tak mało mówi.
– Klaudio, nie musisz brać w tym udziału, ale wtedy pilnujesz psów! – wykrzyknął Jeff, który poszedł śladem Beatrice. Jego brat zrobił to samo. Ja wzruszyłam ramionami, wręczyłam Ferdynandowi smycz Troi i również ustawiłam się w kolejce. Acker wręczył Cecile smycz do Robora.
– Bądź z nim ostrożna – powiedział i stanął za mną w malutkim ogonku.
Cecile stała jak wryta z lekko otwartymi ustami, a obok niej stał dużo od niej niższy Ferdynand ze smyczą swojego psa, mojego i Beatrice.
Gdy tylko stanęłam w kolejce Troya najpierw zaczęła piszczeć, a potem głośno szczekać.
– Troya, spokój! – krzyknęłam na nią.
Suczka usiadła i zaczęła się we mnie wpatrywać zaniepokojona. Pochwaliłam ją, ale to jej jednak do końca nie uspokoiło, bo nawet zaczepki goldenki Ferdynanda miała gdzieś. Patrzyła się na mnie i nigdzie indziej. Doberman Ackera również wyglądał na nieco zdenerwowanego tą sytuacją, ale on nie zaczął ujadać, na co chłopak zareagował westchnieniem ulgi.
W końcu przyszła kolej naszej piątki. Ja zajęłam autko o numerze 4 i zaczęłam jeździć śmiejąc się jak pięciolatek na Boże Narodzenie. Pierwszą osobą, w którą wjechałam był Joff. Było to mocne zderzenie.
– Niech cię! Zaraz cię złapię! – krzyknął chłopak, gdy ja odjechałam w pośpiechu i śmiechu.
Mimo moich lat zabawa jak dla mnie była przednia. Wszyscy się śmieliśmy i nie przestaliśmy nawet gdy nasz czas się skończył. Cecile i Ferdynand stali oparci o budynek hali, gdzie mieściły się wspomniane autka.
– Skończyliście? – odezwała się dziewczyna, widząc nas. – Świetnie, to teraz bierzemy się za robotę.
Wyrzuciła z ręki nie swoje smycze, po czym ruszyła nie czekając na nas. Troya podbiegła i skoczyła na mnie, a jej ogon nie zatrzymywał się. Suczka ważyła jednak trochę, a jako, że nie spodziewałam się tego, bądź co bądź, ataku, upadłam. Nim zrzuciłam ją z siebie suczka zdążyła wylizać mi całą twarz. Jeff i Joff z trudem ukrywali uśmiechy, a Acker udawał, że niczego nie widzi. Jedynie Beatrice kucnęła przy mnie, pomagając mi wstać.
– Ciekawe co ją ugryzło – powiedział Joffrey.
– Nie wiem – odparłam, otrzepując bluzkę z kurzu. – Ale jak zamierzasz się dowiedzieć z chęcią wysłucham raportu.
Beatrice spojrzała na oddalającą się Cecile i potrząsnęła głową, jakby otrzepywała się z wody.
– Chodźmy – powiedział Acker, głaskając Robora. – Nie chcę byśmy się rozdzielili, w przeciwieństwie do Klaudii.
Wbrew protestom dziewczyny, zatrzymywaliśmy się przy każdej atrakcji, która nam się spodobała. Cecile wiedziała, że jest na przegranej pozycji, więc zawsze na nas czekała. Ale z jakiegoś powodu nie chciała na żadną wejść, nawet gdy Ferdynand dał się zaciągnąć na kosmiczną karuzelę – dosłownie i w przenośni. Ferdynand w ogóle wydał mi się dziwny – praktycznie nic nie mówił, jeśli nie musiał; używał minimalnej liczby słów… Beatrice kojarzył się z robotem. Będąc szczera mi też, jednak z jakiegoś powodu wiedziałam, że jest człowiekiem, zmodyfikowanym żołnierzem takim jak ja i reszta.
Było po pierwszej gdy stanęliśmy w kolejce do wielkiej łodzi, która zjeżdżała do wody z zawrotną prędkością. W ciepły i słoneczny dzień była to ciekawa możliwość ochłodzenia się. Każdemu zjazdowi łódki do wody towarzyszył wrzask dzieci, nastolatków i dorosłych. Był to krzyk radości z niewielką domieszką strachu. Jak byłam mała i rodzice nas tu wzięli (mnie i mojego brata) to była to chyba jedyna atrakcja jaką zapamiętałam. Trochę smutne, że reszty nie pamiętam – miałam wtedy chyb ze 4 lata…
Sama łódka wjeżdżała na szczyt metalowej konstrukcji za pomocą specjalnej taśmy, a ludzie musieli wspiąć się kilka pięter po schodach. Nam to nie przeszkadzało po tych kilku latach treningu i gdy dotarliśmy na górę mieliśmy niewielką zadyszkę, która zniknęła po jakichś 10 sekundach. Wsiedliśmy do barki i zajęliśmy miejsca na cienkich ławeczkach. Pan, który obsługiwał łódkę stwierdził, że jesteśmy gotowi. Łódka na początku jechała powoli, jednak to szybko się zmieniło i nim wszyscy zauważyliśmy pruliśmy z zawrotną prędkością. Wszyscy krzyczeliśmy, nawet Ferdynand, który miał szeroko otwarte oczy i patrzył z przerażeniem na zbliżającą się taflę wody w dole.
Łódka w końcu walnęła dnem o wodę. Rozeszła się fala, a małe kropelki pochlapały wszystkich w łódce. Barka wytraciła całą prędkość i pan przewodnik łódki musiał zaczął odpychać się kijem od dna zbiornika by zabrać nas do wyjścia. Nasza szóstka stwierdziła, że było genialnie.
Gdy jednak wyszliśmy na brzeg coś było nie tak. Nasze psy były przywiązane do słupka po drugiej stronie alejki i patrzyły się w dal, jednak gdy nas zauważyły spojrzały na nas. Rose, goldenka Ferdynanda, zapiszczała jakby mówiąc nam, że coś złego się właśnie stało. Futro na grzbiecie Robora było najeżone, a Troya miała uszy ciasno przyklejone do głowy.
Nigdzie nie było Cecile i jej rottweilera.
=============
Addeline — Julia Jacky
Acker — Artur Moudrey
Beatrice — Zofia Valeska
Cecile — Klaudia Toumbrey
Ferdynand — Eryk Hiszo
Jeffrey — Wilhelm Burtuck
Joffrey — Damian Burtuck
Siemanko, siemanko...Przepraszam, że tak długo nie było rozdziału. Postaram się Wam to wynagrodzić dodając teraz co tydzień posty, korzystając z większej ilości wolnego czasu.
Co do rozdziału... Były lepsze, to na pewno; ten jest trochę monotonny, ale mimo wszystko mam nadzieję, że się podoba, a jego końcówka Was zaciekawiła.
Pozdrawiam.
Wasza INU
piątek, 6 listopada 2015
Rozdział VII
Ostatnie dwa tygodnie były takie jak zawsze. Codziennie normalny trening rano i po południu; między nimi i wieczorem posiłki oraz normalna nauka.
Wczoraj jednak, podczas obiadu przez radiowęzeł został podany pewien komunikat. Kobieta, siedząca przy mikrofonie miała dosyć wysoki i piskliwy głos, który od razu skojarzył mi się z blondynką. Nie mniej jednak komunikat brzmiał groźnie.
„Bardzo proszę by wymienione pary stawiły się natychmiast przed kadra dowódczą w pokoju 205. Psiarze, o numerze: 002, 013, 025, 037 i 038 oraz sokolarze o numerach: 003 i 004. Powtarzam: psiarze o numerach: 002, 013, 025, 037 i 038 oraz sokolarze o numerach: 003 i 004 mają natychmiast stawić się przed kadrą dowódczą w pokoju 205.”
Komunikat odzywał się jeszcze dwa razy, ale ja i Troya byłyśmy już w drodze do pokoju – mamy numer 037. Beatrice ma numer 038, więc nie zdziwiłam się gdy dołączyła do mnie razem z Barrym – jej dogiem niemieckim.
– Jak myślisz, o co chodzi? – spytała Beatrice szeptem.
– Nie mam pojęcia, ale zwołują nas inaczej niż przy misjach – stwierdziłam. Gdy wysyłali nas na pierwszą misję byliśmy informowani o tym podczas treningów; brani na chwilę na bok przez któregoś z majorów i rozmawialiśmy z nim. Teraz zostaliśmy publicznie wezwani do dowódców bez wyjaśnień. Bałam się jednak, że pan Flaks zdecydował się powiedzieć o mojej wycieczce do rodziny, naginając nieco prawdy, jakoby on nie miał z tym nic wspólnego. Jeśli byłaby to prawda to właśnie miałam się pożegnać z tym miejscem i kto wie, może ze światem „zewnętrznym” też?
Doszłyśmy do pokoju nr 205. Zapukałyśmy, a po przyzwoleniu weszłyśmy. Był to pokój podobny do gabinetu podpułkownika Damiana Flaksa. Na przeciw drzwi stało duże, ciężki biurko o długim blacie, za którym siedziało pięciu mężczyzn dobrze po czterdziestce. Niemal każdy z nich miał wąsy z brodą lub tylko jedno, z wyjątkiem jednego, siedzącego najbardziej po mojej prawej, który był gładko ogolony i wyglądał, że skończył niedawno jakieś 35 lat. Po oznaczeniach zauważyłam, że jest to generał dywizji. Wysoki stopień w takim wieku? Gość się spieszył. Po środku siedział marszałek z bujnymi, siwymi wąsami i bokobrodami z okrągłymi okularami na nosie. Był całkowicie łysy. Pozostała trójka zajmowała stopień generała broni. Dwóch z nich miało brązowe włosy i zarost, pozaznaczane siwymi pasmami, a jeden z nich miał czarne wąsy i resztki włosów. Na przeciw nich stał Acker z Roborem (025) w towarzystwie jednego chłopaka i dziewczyny oraz ich psów. Przynajmniej nie będę z Beatrice jedynymi dziewczynami w tej akcji. Stali na baczność i nawet na nas nie spojrzeli. Szybko z Beatrice i naszymi psami dołączyłyśmy do szeregu.
– To jeszcze nie wszyscy – powiedział generał dywizji. – Brakuje dwóch sokolarzy.
W tym momencie drzwi otworzyły się i do sali wparowało dwóch chłopców. Na ich ramionach siedziały sokoły, które bacznie się rozglądały. Gdy ich zobaczyłam chciałam przetrzeć oczy. Obaj byli wysokimi blondynami… i wyglądali identycznie!
– To już wszyscy – oznajmił najmłodszy z obecnych dowódców. – Można zaczynać.
Marszałek, do tej pory milczący i siedzący, wstał gwałtownie. Nie okazał się taki wysoki jak myślałam, ale był bardzo dobrze zbudowany. Przy jego lewym boku dostrzegłam rękojeść szabli – teraz jakże rzadko spotykana broń, ale zapewne nie używa jej, a jest to jedynie dekoracja do odświętnego munduru.
– Spocznijcie – powiedział, na co każde z nas cicho odetchnęło i spojrzało na marszałka. Do tej pory patrzyliśmy się w miejsce gdzie ściana spotyka sufit. – Moi drodzy kadeci – kadeci jak kadeci, dodałam w myśli, może i się uczymy, ale odpowiadamy stopniu kapitana – na pewno słyszeliście o Towarzyszach Ponownego Oczyszczenia Rodzaju Ludzkiego. – Skinęliśmy głową, ale nikt się nie odezwał. – Doszła do nas informacja, niepotwierdzona, że jakoby spora część tej jakże niebezpiecznej grupy ukrywa się w stałym wesołym miasteczku w Chorzowie. Czy raczej… ma tam swą siedzibę. Nasz informator, który nas o tym powiadomił, często jednak nas zawodził i dlatego jest to niepotwierdzona wzmianka. Jednakże żadnego doniesienia dotyczącego TPORL nie należy lekceważyć, dlatego naszą wspólną decyzją postanowiliśmy wysłać waszą siódemkę do wspomnianego miejsca byście to zbadali.
Chorzów! – wykrzyknęłam w myśli. Byłam tam dwa, może trzy razy z rodziną za dzieciństwa; miałam stamtąd tyle dobrych wspomnień, że informacja, iż Samobójcy się tam ukrywają niemal ścięła mnie z nóg. Oczywiście nic po sobie nie pokazałam.
– Jako, że wciąż nie znamy dokładnego sposobu działań TPORL – ciągnął marszałek – chcemy wysłać was tam jak najszybciej, dlatego jutro pojedziecie tam cywilnymi samochodami z naszymi najbardziej zaufanymi ludźmi. Jesteście najlepszymi z najlepszych. Wierzę ja, jak i całe dowództwo i wojsko, że wam się powiedzie i wrócicie cali i zdrowi!
Czyli raczej jest to misja niebezpieczna. Nawet bardzo niebezpieczna. Cóż, w końcu dobrowolnie wchodzimy w paszczę lwa.
– Przekazuję was teraz w ręce generała Jeana Hawkeye – marszałek wskazał na generała dywizji; tego najmłodszego z całej piątki. Jean wstał, obszedł biurko i podszedł do nas. Sięgałam mu ramion. Jego oczy patrzyły na nas kolejno rejestrując nasze cechy zewnętrzne i badając nas.
– Proszę za mną – powiedział i wyszedł z pokoju. Równo, jak w pozytywce cała nasza siódemka stanęła na baczność i zasalutowała, po czym wyszła za generałem. Sokoły siedziały na ramionach blondynów, a nasze psy nie oddalały się od nas na odległość większą niż metr.
Razem z mężczyzną zjechaliśmy do podziemi, konkretnie do magazynów, gdzie trzymano narzędzia do treningów i broń. Było tam ciemno i zimno. Weszliśmy do jednego z pomieszczeń. Generał zaświecił światło i jarzeniówki zaczęły po kolei się zapalać, mrugając. Na środku pomieszczenia stał metalowy stół, a na nim leżało siedem kupek z ekwipunkiem. Każda z kupek była podpisana naszym imieniem i numerem zespołu. Gdy podeszłam do swojego, który był na drugim końcu stołu, Troya oparła się łapami o blat, chcąc zobaczyć co to. Uśmiechnęłam się i pokazałam jej co przygotowali dla niej – cywilną, parcianą, niebieską obrożę ze smyczą do kompletu.
– Baczność!
Szybko odłożyłam na stół rzeczy dla psa, wyprostowując się; Troya usiadła tuż przy mojej prawej nodze.
– Spocznij. Powiem wam teraz wasze jutrzejsze, cywilne tożsamości – odezwał się generał, stając przy krótszym krańcu stołu bliżej drzwi. – Psiarze: Cecile, nr 002, Klaudia Toumbrey; Ferdynand, nr 013, Eryk Hiszo; Acker, nr 025, Artur Moudrey; Addelline, nr 037, Julia Jacky; Beatrice, nr 038, Zofia Valeska oraz sokolarze: Jeffrey, nr 003, Wilhelm Burtuck; Joffrey, nr 004, Damian Burtuck.
Nie dość, że blondyni byli identyczni, to jeszcze ich imiona były niemalże takie same? Sokolarze wyszczerzyli proste, białe zęby w uśmiechu i spojrzeli po sobie. Przybili sobie żółwika.
– No, a zwierzęta? – spytała Beatrice, podnosząc jednocześnie rękę.
– Nie ma potrzeby zmieniać im imion, zwłaszcza, że one same mogą się potem nie połapać, prawda?
Trice kiwnęła głową.
– Wasz jutrzejszy ekwipunek składa się głównie z cywilnych ubrań i akcesorium, jak pewnie zdążyliście zauważyć. W wasze ubrania, jednak, oraz obroże psów zostały wszyte specjalne komunikatory z GPS, byście się nam nie zgubili. Będziecie też mieć specjalną bransoletkę z mikrofonem, podłączonym do komunikatorów waszych psów, byście mogli im rozkazywać na odległość. Sokolarze mają to samo, tylko, że wasze ptaki będą mieć obrączkę na nodze, a nie obrożę, oczywiście. Oprócz tego kilka innych gadgetów, o których dowiecie się przeczytawszy listę.
Każde z nas wzięło w ręce dwie zadrukowane kartki i zaczęło je czytać. Każda część mojego cywilnego ubioru miała jakieś mikroskopijne urządzonka namierzające mnie, pozwalające komunikować się z grupą i psem. Spojrzałam na Troyę, a ona na mnie. Otworzyła pysk i wywaliła jęzor. W tedy wyglądała jakby się uśmiechałam. Kucnęłam przed nią, trzymając obrożę w ręce. Pies zaczął ją obwąchiwać. Gdy chciałam jej ją założyć zaczęła kręcić łbem.
– Troya, spokój! – rozkazałam, a suczka jakby skamieniała. Wiedziałam, że nie lubi obroży, w końcu tutaj nie była potrzebna – w ogóle nigdzie nie była potrzebna – ale musiałam jej to złożyć. Zapięłam obrożę na szyi psa i wstałam. Wilczur zaczął od razu się drapać po szyi.
– Przepraszam, panie generale – odezwał się Acker – ale czy te odbiorniki GPS nie zwrócą uwagi Samobójców?
– Są to specjalne, robione dla waszego oddziału, które wykryją tylko przeznaczone nasze stacje. Nie masz się o co martwić, Acker.
Chłopak pokiwał głową, ale nie wydawał się przekonany.
– Dowodzi wami Acker – ciągnął Jean. – Macie teraz pięć minut na wyuczenie się waszych imion i poznania się nawzajem.
Jak już mówiłam, sokolarze byli niemal identycznymi blondynami. Nie trudno się domyślić, że byli to bliźniacy. Byli niezwykle wesoli, otwarci, ale też trochę wredni. Cecile była wyższa ode mnie, ale tak jak ja miała brązowe włosy. Wydawała się niezwykle poważna i emanowała z niej pewność siebie. Jej pies miał na imię Filler i był wielkim rottweilerem. Nie spodobał się Troi. Ferdynand, natomiast, był niewiele niższy ode mnie o ciemnej karnacji. Nie odzywał się, jeśli się go nie pytało. Mimo wszystko miałam wrażenie, że skrywa coś ważnego i potrzebnego misji. No, bez tego by go tu nie było. Jego suczka była złotym golden retliverem i z nią Troya od razu się zaprzyjaźniła.
Ja natomiast miałam wrażenie, że ta misja może się źle skończyć dla nas wszystkich.
Witajcie moi drodzy!
Na wstępnie chcę Was przeprosić za takie haniebne opóźnienie! Bardzo mi przykro, naprawdę.
Mam nadzieję, że powyższy rozdział Wam się podobał i rozbudził Waszą ciekawość, bowiem zaczynam pewien epizod, który, włącznie z tym, będzie się ciągnął przez jakieś 3 rozdziały. Obym Was nimi nie zanudziła!
Wraz z tym rozdziałem pojawia się kilka nowych osób.
Oczywiście proszę o komenty, pytania idt.
Wasza INU.
Wczoraj jednak, podczas obiadu przez radiowęzeł został podany pewien komunikat. Kobieta, siedząca przy mikrofonie miała dosyć wysoki i piskliwy głos, który od razu skojarzył mi się z blondynką. Nie mniej jednak komunikat brzmiał groźnie.
„Bardzo proszę by wymienione pary stawiły się natychmiast przed kadra dowódczą w pokoju 205. Psiarze, o numerze: 002, 013, 025, 037 i 038 oraz sokolarze o numerach: 003 i 004. Powtarzam: psiarze o numerach: 002, 013, 025, 037 i 038 oraz sokolarze o numerach: 003 i 004 mają natychmiast stawić się przed kadrą dowódczą w pokoju 205.”
Komunikat odzywał się jeszcze dwa razy, ale ja i Troya byłyśmy już w drodze do pokoju – mamy numer 037. Beatrice ma numer 038, więc nie zdziwiłam się gdy dołączyła do mnie razem z Barrym – jej dogiem niemieckim.
– Jak myślisz, o co chodzi? – spytała Beatrice szeptem.
– Nie mam pojęcia, ale zwołują nas inaczej niż przy misjach – stwierdziłam. Gdy wysyłali nas na pierwszą misję byliśmy informowani o tym podczas treningów; brani na chwilę na bok przez któregoś z majorów i rozmawialiśmy z nim. Teraz zostaliśmy publicznie wezwani do dowódców bez wyjaśnień. Bałam się jednak, że pan Flaks zdecydował się powiedzieć o mojej wycieczce do rodziny, naginając nieco prawdy, jakoby on nie miał z tym nic wspólnego. Jeśli byłaby to prawda to właśnie miałam się pożegnać z tym miejscem i kto wie, może ze światem „zewnętrznym” też?
Doszłyśmy do pokoju nr 205. Zapukałyśmy, a po przyzwoleniu weszłyśmy. Był to pokój podobny do gabinetu podpułkownika Damiana Flaksa. Na przeciw drzwi stało duże, ciężki biurko o długim blacie, za którym siedziało pięciu mężczyzn dobrze po czterdziestce. Niemal każdy z nich miał wąsy z brodą lub tylko jedno, z wyjątkiem jednego, siedzącego najbardziej po mojej prawej, który był gładko ogolony i wyglądał, że skończył niedawno jakieś 35 lat. Po oznaczeniach zauważyłam, że jest to generał dywizji. Wysoki stopień w takim wieku? Gość się spieszył. Po środku siedział marszałek z bujnymi, siwymi wąsami i bokobrodami z okrągłymi okularami na nosie. Był całkowicie łysy. Pozostała trójka zajmowała stopień generała broni. Dwóch z nich miało brązowe włosy i zarost, pozaznaczane siwymi pasmami, a jeden z nich miał czarne wąsy i resztki włosów. Na przeciw nich stał Acker z Roborem (025) w towarzystwie jednego chłopaka i dziewczyny oraz ich psów. Przynajmniej nie będę z Beatrice jedynymi dziewczynami w tej akcji. Stali na baczność i nawet na nas nie spojrzeli. Szybko z Beatrice i naszymi psami dołączyłyśmy do szeregu.
– To jeszcze nie wszyscy – powiedział generał dywizji. – Brakuje dwóch sokolarzy.
W tym momencie drzwi otworzyły się i do sali wparowało dwóch chłopców. Na ich ramionach siedziały sokoły, które bacznie się rozglądały. Gdy ich zobaczyłam chciałam przetrzeć oczy. Obaj byli wysokimi blondynami… i wyglądali identycznie!
– To już wszyscy – oznajmił najmłodszy z obecnych dowódców. – Można zaczynać.
Marszałek, do tej pory milczący i siedzący, wstał gwałtownie. Nie okazał się taki wysoki jak myślałam, ale był bardzo dobrze zbudowany. Przy jego lewym boku dostrzegłam rękojeść szabli – teraz jakże rzadko spotykana broń, ale zapewne nie używa jej, a jest to jedynie dekoracja do odświętnego munduru.
– Spocznijcie – powiedział, na co każde z nas cicho odetchnęło i spojrzało na marszałka. Do tej pory patrzyliśmy się w miejsce gdzie ściana spotyka sufit. – Moi drodzy kadeci – kadeci jak kadeci, dodałam w myśli, może i się uczymy, ale odpowiadamy stopniu kapitana – na pewno słyszeliście o Towarzyszach Ponownego Oczyszczenia Rodzaju Ludzkiego. – Skinęliśmy głową, ale nikt się nie odezwał. – Doszła do nas informacja, niepotwierdzona, że jakoby spora część tej jakże niebezpiecznej grupy ukrywa się w stałym wesołym miasteczku w Chorzowie. Czy raczej… ma tam swą siedzibę. Nasz informator, który nas o tym powiadomił, często jednak nas zawodził i dlatego jest to niepotwierdzona wzmianka. Jednakże żadnego doniesienia dotyczącego TPORL nie należy lekceważyć, dlatego naszą wspólną decyzją postanowiliśmy wysłać waszą siódemkę do wspomnianego miejsca byście to zbadali.
Chorzów! – wykrzyknęłam w myśli. Byłam tam dwa, może trzy razy z rodziną za dzieciństwa; miałam stamtąd tyle dobrych wspomnień, że informacja, iż Samobójcy się tam ukrywają niemal ścięła mnie z nóg. Oczywiście nic po sobie nie pokazałam.
– Jako, że wciąż nie znamy dokładnego sposobu działań TPORL – ciągnął marszałek – chcemy wysłać was tam jak najszybciej, dlatego jutro pojedziecie tam cywilnymi samochodami z naszymi najbardziej zaufanymi ludźmi. Jesteście najlepszymi z najlepszych. Wierzę ja, jak i całe dowództwo i wojsko, że wam się powiedzie i wrócicie cali i zdrowi!
Czyli raczej jest to misja niebezpieczna. Nawet bardzo niebezpieczna. Cóż, w końcu dobrowolnie wchodzimy w paszczę lwa.
– Przekazuję was teraz w ręce generała Jeana Hawkeye – marszałek wskazał na generała dywizji; tego najmłodszego z całej piątki. Jean wstał, obszedł biurko i podszedł do nas. Sięgałam mu ramion. Jego oczy patrzyły na nas kolejno rejestrując nasze cechy zewnętrzne i badając nas.
– Proszę za mną – powiedział i wyszedł z pokoju. Równo, jak w pozytywce cała nasza siódemka stanęła na baczność i zasalutowała, po czym wyszła za generałem. Sokoły siedziały na ramionach blondynów, a nasze psy nie oddalały się od nas na odległość większą niż metr.
Razem z mężczyzną zjechaliśmy do podziemi, konkretnie do magazynów, gdzie trzymano narzędzia do treningów i broń. Było tam ciemno i zimno. Weszliśmy do jednego z pomieszczeń. Generał zaświecił światło i jarzeniówki zaczęły po kolei się zapalać, mrugając. Na środku pomieszczenia stał metalowy stół, a na nim leżało siedem kupek z ekwipunkiem. Każda z kupek była podpisana naszym imieniem i numerem zespołu. Gdy podeszłam do swojego, który był na drugim końcu stołu, Troya oparła się łapami o blat, chcąc zobaczyć co to. Uśmiechnęłam się i pokazałam jej co przygotowali dla niej – cywilną, parcianą, niebieską obrożę ze smyczą do kompletu.
– Baczność!
Szybko odłożyłam na stół rzeczy dla psa, wyprostowując się; Troya usiadła tuż przy mojej prawej nodze.
– Spocznij. Powiem wam teraz wasze jutrzejsze, cywilne tożsamości – odezwał się generał, stając przy krótszym krańcu stołu bliżej drzwi. – Psiarze: Cecile, nr 002, Klaudia Toumbrey; Ferdynand, nr 013, Eryk Hiszo; Acker, nr 025, Artur Moudrey; Addelline, nr 037, Julia Jacky; Beatrice, nr 038, Zofia Valeska oraz sokolarze: Jeffrey, nr 003, Wilhelm Burtuck; Joffrey, nr 004, Damian Burtuck.
Nie dość, że blondyni byli identyczni, to jeszcze ich imiona były niemalże takie same? Sokolarze wyszczerzyli proste, białe zęby w uśmiechu i spojrzeli po sobie. Przybili sobie żółwika.
– No, a zwierzęta? – spytała Beatrice, podnosząc jednocześnie rękę.
– Nie ma potrzeby zmieniać im imion, zwłaszcza, że one same mogą się potem nie połapać, prawda?
Trice kiwnęła głową.
– Wasz jutrzejszy ekwipunek składa się głównie z cywilnych ubrań i akcesorium, jak pewnie zdążyliście zauważyć. W wasze ubrania, jednak, oraz obroże psów zostały wszyte specjalne komunikatory z GPS, byście się nam nie zgubili. Będziecie też mieć specjalną bransoletkę z mikrofonem, podłączonym do komunikatorów waszych psów, byście mogli im rozkazywać na odległość. Sokolarze mają to samo, tylko, że wasze ptaki będą mieć obrączkę na nodze, a nie obrożę, oczywiście. Oprócz tego kilka innych gadgetów, o których dowiecie się przeczytawszy listę.
Każde z nas wzięło w ręce dwie zadrukowane kartki i zaczęło je czytać. Każda część mojego cywilnego ubioru miała jakieś mikroskopijne urządzonka namierzające mnie, pozwalające komunikować się z grupą i psem. Spojrzałam na Troyę, a ona na mnie. Otworzyła pysk i wywaliła jęzor. W tedy wyglądała jakby się uśmiechałam. Kucnęłam przed nią, trzymając obrożę w ręce. Pies zaczął ją obwąchiwać. Gdy chciałam jej ją założyć zaczęła kręcić łbem.
– Troya, spokój! – rozkazałam, a suczka jakby skamieniała. Wiedziałam, że nie lubi obroży, w końcu tutaj nie była potrzebna – w ogóle nigdzie nie była potrzebna – ale musiałam jej to złożyć. Zapięłam obrożę na szyi psa i wstałam. Wilczur zaczął od razu się drapać po szyi.
– Przepraszam, panie generale – odezwał się Acker – ale czy te odbiorniki GPS nie zwrócą uwagi Samobójców?
– Są to specjalne, robione dla waszego oddziału, które wykryją tylko przeznaczone nasze stacje. Nie masz się o co martwić, Acker.
Chłopak pokiwał głową, ale nie wydawał się przekonany.
– Dowodzi wami Acker – ciągnął Jean. – Macie teraz pięć minut na wyuczenie się waszych imion i poznania się nawzajem.
Jak już mówiłam, sokolarze byli niemal identycznymi blondynami. Nie trudno się domyślić, że byli to bliźniacy. Byli niezwykle wesoli, otwarci, ale też trochę wredni. Cecile była wyższa ode mnie, ale tak jak ja miała brązowe włosy. Wydawała się niezwykle poważna i emanowała z niej pewność siebie. Jej pies miał na imię Filler i był wielkim rottweilerem. Nie spodobał się Troi. Ferdynand, natomiast, był niewiele niższy ode mnie o ciemnej karnacji. Nie odzywał się, jeśli się go nie pytało. Mimo wszystko miałam wrażenie, że skrywa coś ważnego i potrzebnego misji. No, bez tego by go tu nie było. Jego suczka była złotym golden retliverem i z nią Troya od razu się zaprzyjaźniła.
Ja natomiast miałam wrażenie, że ta misja może się źle skończyć dla nas wszystkich.
Witajcie moi drodzy!
Na wstępnie chcę Was przeprosić za takie haniebne opóźnienie! Bardzo mi przykro, naprawdę.
Mam nadzieję, że powyższy rozdział Wam się podobał i rozbudził Waszą ciekawość, bowiem zaczynam pewien epizod, który, włącznie z tym, będzie się ciągnął przez jakieś 3 rozdziały. Obym Was nimi nie zanudziła!
Wraz z tym rozdziałem pojawia się kilka nowych osób.
Oczywiście proszę o komenty, pytania idt.
Wasza INU.
niedziela, 11 października 2015
Rozdział VI
Nikt nie pytał się mnie gdzie byłam przez weekend. Prawdopodobnie było to dla nich jasne lub nikogo to nie interesowało.
Wszystkich natomiast bardzo interesował poniedziałkowy trening. Czemu? W piątek, pod koniec popołudniowych zajęć został nam zapowiedziany „trening specjalny”. Nie dostaliśmy wyjaśnień jaki to będzie trening czy coś z tych rzeczy. Nic nam nie powiedziano, prócz tego, że będzie to najprawdopodobniej najgorszy trening jaki mieliśmy w życiu.
Po śniadaniu zostaliśmy podzieleni na kilkadziesiąt grup po 5 osób. Wszyscy pomieszani. Oczywiście razem ze zwierzętami. Cóż, jedyną możliwością by za nami nie szły byłoby przywiązanie je do łańcucha w zamkniętym na cztery spusty pomieszczeniu. Uśmiechnęłam się, gdy sobie to uświadomiłam.
Każdą z pięcioosobowych grupek przyprowadzono pod małe, zamykane pokoiki, gdzie mieliśmy wchodzić pojedynczo z naszymi zwierzakami. Byłam druga. Po jakimś kwadransie zostałam poproszona do środka. Zdziwiłam się, gdyż nie widziałam by osoba, która była przede mną wyszła. Wykonałam jednak prośbę długowłosej brunetki w czerwonych, prostokątnych okularach. Uśmiechała się miło.
– Nazywam się Hilda – powiedziała, gdy zamknęła za sobą drzwi na klucz. Włożyła błękitny kitel i kazała mi usiąść na fotelu, który wyglądał jak fotel u dentysty.
Ogólnie pokoik był mały. Ściany pomalowane były na biało i nie zauważyłam jakiegokolwiek okna. Światło rzucały umieszczone przy suficie jarzeniówki. Z jednej strony były drzwi, którymi weszłam, a naprzeciwko były kolejne – zapewne do wyjścia; oczywiście białe. Na środku stał wspomniany jasnoszary fotel, obok którego stała kremowa szafeczka z dwoma szufladami. Na jej blacie leżało kilka instrumentów lekarskich, w tym wielka strzykawka.
Gdy usiadłam, Hilda przypięła mnie skórzanymi pasami do fotela przy nadgarstkach, kostkach i biodrach. Widząc to, Troya zaczęła się niepokoić, bacznie przyglądać się Hildzie i z jej piersi dobiegał cichy i niski warkot.
– Uspokój ją – powiedziała Hilda, wskazując na suczkę. – Nie zrobię ci krzywdy, więc nie musi się niepokoić. Gdyby to było takie proste? W jej mniemaniu właśnie groziła mi śmierć.
– Troya spokój. Troya nie atakuj – powiedziałam. Owczarek usiadł i zaskamlał cicho. Położyła się, a nos włożyła między przednie łapy. – Grzeczna psinka.
Kobieta w kitlu za pomocą waciku nasączonego spirytusem, oczyściła mi kawałem skóry po wewnętrznej stronie łokcia. – Może trochę boleć – ostrzegła, chwytając strzykawkę. Poczułam jak moje dłonie zaczynają się pocić, a serce zaczęło szybciej bić. Sprawdziła, czy strzykawka działa, po czym wbiła mi igłę w wcześniej odkażone miejsce. Nacisnęła na tłoczek i cała przeźroczysta ciecz znalazła się w moim krwiobiegu.
– Później ci wytłumaczę co to było – powiedziała Hilda. – Teraz będziesz w stanie podobnym do snu. Nic nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Byłam strasznie śpiąca. Po chwili świat wokół rozmazał się, poczułam jak opieram głowę o ramię i wszystko stało się czarne. Zasnęłam.
Po chwili wszystkie konary drzew zaroiły się od złotych ślepi kruków, które były wlepione we mnie. One… Te ptaszyska… One chciały mnie pożreć!
Gdy sobie to uświadomiłam, wszystkie ptaki ruszyły w moją stronę. Ja upadłam, skuliłam się i schowałam głowę między rękami. Ptaki uderzały mnie skrzydłami, drapały pazurami i dziobały. Po piętnastu sekundach miałam przeciętą skórę w wielu miejscach. Bałam się jak cholera, a po moich policzkach, pociekły łzy. Chciałam krzyczeć, ale mój głos tonął w tym harmiderze, powodowanym przez miliony skrzydeł i krakanie.
Po chwili wszystko znikło, wokół mnie zamiast być okryte czernią, wszystko spowijało białe światło. Otworzyłam oczy, ale niemal od razu je zmrużyłam. Było za jasno jak dla mnie. Rozejrzałam się wokół. Pierwsze co zobaczyłam, były zakrwawione ciało Troi. Podbiegłam do suczki, z przerażeniem malującym się na twarzy. Ale to było jeszcze gorsze… Troya została rozcięta, a wszystkie jej narządy zostały wyjęte i ułożone obok niej. Znajdowało się tam serce, jelita, żołądek, wątroba… nawet mózg i oczy. Teraz były to kości, obleczone skórą. Zwymiotowałam, widząc to wszystko i czując zapach krwi.
– Dobra robota – usłyszałam za sobą męski głos. Był znajomy. Odwróciłam się i zobaczyłam Ackera, w chirurgicznym stroju i w gumowych rękawicach. Cały jego strój oraz twarzy były zakrwawione. – Poszło ci szybciej, niż mi. – Ale jak to… – wyszeptałam, i spojrzałam na swoje ręce. Również były w gumowych rękawicach, a ja byłam w zielonym stroju chirurga… również pokrytego krwią.
Wrzasnęłam przerażona jeszcze bardziej i schowałam twarz w dłoniach.
Gdy ponownie otworzyłam oczy, byłam w ciemnym miejscu. Na stoliku nieopodal mnie stał świecznik z trzema, palącymi się świeczkami. Moje nadgarstki, a raczej całe ręce były zdrętwiałe, podobnie jak nogi. Ciężko było mi oddychać, a cała klatka piersiowa i brzuch piekły.
– Obudziła się – usłyszałam kolejny głos; tym razem dziewczęcy. To był… głos Beatrice!
Rozejrzałam się wokół. Zostałam przykuta do murowanej, starej i zimnej ściany. Lepiłam się do niej od krwi na plecach. Nie miałam żadnego ubrania, a moje ciało pokrywały mniej i bardziej świeże rany jakby po biciu batem. Pode mną leżała Troya. Była martwa, a nad nią latały muchy. Wyglądało jakby również została skatowana na śmierć, a ostateczny cios rozłupał jej czaszkę. Porzygałam się ponownie, bo zauważyłam szary kawałek jej mózgu.
Przede mną stanęło czworo ludzi. Był to Acker, dzierżący bat, Beatrice oraz dwoje ludzi, stojący za nimi, których nie poznałam. Acker zamachnął się i zaczął trzaskać mnie batem. Krzyczałam z bólu, wołając o pomoc…
Hilda szybko do mnie podbiegła i wstrzyknęła mi kolejną substancję, trzymając mnie. Po chwili moje serce uspokoiło się, a ja przestałam się szamotać i krzyczeć. Zaczęłam wolniej oddychać.
– Już spokojnie, Addelline – powiedziała Hilda. – To był tylko koszmar.
– Za bardzo realistyczny jak na koszmar – odparłam. Kobieta zaczęła mnie odpinać od fotela. – Co ty mi podałaś? Brunetka chwilę milczała nim mi wyjaśniła.
– Kojarzysz może jednego z nemezis Batmana, Stracha na Wróble? Ewentualnie Scarecrow’a? Wymyślił on tzw. Gaz Strachu. To co ci podałam było coś w rodzaju tej substancji. Zapadłaś w pięciominutowy sen, podczas którego zobaczyłaś to, czego najbardziej się boisz. Nie mam pojęcia co zobaczyłaś, ale domyślam się nic fajnego.
– Więc trening ten miał za zdanie pokazać mi mój strach? – spytałam, podchodząc do Troi. Przytuliłam ją mocno, upewniając się, że to nie jest kolejna mara.
– Tak.
– Więc dlatego to najgorszy trening jaki mieliśmy… Nigdy więcej nie chcę tego przechodzić.
– Z tego co wiem, co kilka miesięcy będziecie musieli, według zarządzeń generałów – odparła Hilda, ze współczuciem w głosie.
Westchnęłam. Nie chciałam widzieć tego po raz kolejny.
***
Wieczór nie był przyjemny. Wszyscy milczeli. Nikt nawet nie ośmielił się opowiedzieć jakiegoś dowcipu. Nawet Beatrice milczała. Każdy był pogrążony w myślach. I każdy myślał o swym strachu.
Bojąc się, że ten koszmar może się ziścić, kazałam Troi spać ze mną w łóżku, tak żebym czuła, że tu jest.
Witajcie, moi mili!
Cóż... Mamy jednodniowe opóźnienie, ale co tam. Udało się wstawić ten rozdział!
Jest on trochę drastyczny, ale mam nadzieję, że się Wam podobał.
Nie będę już nic przeciągała, bo to co trzeba, to wiecie. Czyli komenty, opinie, polecanie bloga itd. One mnie bardzo motywują.
Pozdrawiam!
Wasza INU
Po śniadaniu zostaliśmy podzieleni na kilkadziesiąt grup po 5 osób. Wszyscy pomieszani. Oczywiście razem ze zwierzętami. Cóż, jedyną możliwością by za nami nie szły byłoby przywiązanie je do łańcucha w zamkniętym na cztery spusty pomieszczeniu. Uśmiechnęłam się, gdy sobie to uświadomiłam.
Każdą z pięcioosobowych grupek przyprowadzono pod małe, zamykane pokoiki, gdzie mieliśmy wchodzić pojedynczo z naszymi zwierzakami. Byłam druga. Po jakimś kwadransie zostałam poproszona do środka. Zdziwiłam się, gdyż nie widziałam by osoba, która była przede mną wyszła. Wykonałam jednak prośbę długowłosej brunetki w czerwonych, prostokątnych okularach. Uśmiechała się miło.
– Nazywam się Hilda – powiedziała, gdy zamknęła za sobą drzwi na klucz. Włożyła błękitny kitel i kazała mi usiąść na fotelu, który wyglądał jak fotel u dentysty.
Ogólnie pokoik był mały. Ściany pomalowane były na biało i nie zauważyłam jakiegokolwiek okna. Światło rzucały umieszczone przy suficie jarzeniówki. Z jednej strony były drzwi, którymi weszłam, a naprzeciwko były kolejne – zapewne do wyjścia; oczywiście białe. Na środku stał wspomniany jasnoszary fotel, obok którego stała kremowa szafeczka z dwoma szufladami. Na jej blacie leżało kilka instrumentów lekarskich, w tym wielka strzykawka.
Gdy usiadłam, Hilda przypięła mnie skórzanymi pasami do fotela przy nadgarstkach, kostkach i biodrach. Widząc to, Troya zaczęła się niepokoić, bacznie przyglądać się Hildzie i z jej piersi dobiegał cichy i niski warkot.
– Uspokój ją – powiedziała Hilda, wskazując na suczkę. – Nie zrobię ci krzywdy, więc nie musi się niepokoić. Gdyby to było takie proste? W jej mniemaniu właśnie groziła mi śmierć.
– Troya spokój. Troya nie atakuj – powiedziałam. Owczarek usiadł i zaskamlał cicho. Położyła się, a nos włożyła między przednie łapy. – Grzeczna psinka.
Kobieta w kitlu za pomocą waciku nasączonego spirytusem, oczyściła mi kawałem skóry po wewnętrznej stronie łokcia. – Może trochę boleć – ostrzegła, chwytając strzykawkę. Poczułam jak moje dłonie zaczynają się pocić, a serce zaczęło szybciej bić. Sprawdziła, czy strzykawka działa, po czym wbiła mi igłę w wcześniej odkażone miejsce. Nacisnęła na tłoczek i cała przeźroczysta ciecz znalazła się w moim krwiobiegu.
– Później ci wytłumaczę co to było – powiedziała Hilda. – Teraz będziesz w stanie podobnym do snu. Nic nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Byłam strasznie śpiąca. Po chwili świat wokół rozmazał się, poczułam jak opieram głowę o ramię i wszystko stało się czarne. Zasnęłam.
***
Byłam w ciemnym miejscu. Nie widziałam praktycznie niczego, było tak ciemno. Po chwili zauważyłam, że nie jest to nicość, a niewielki placyk, okrążony wielkimi, czarnymi drzewami. Ich konary i pnie były powyginane w najróżniejszy sposób i wyglądały, jakby chciały mnie zjeść. Usłyszałam ciche krakanie i obróciłam się. Po tym jednym odgłosie, odezwał się kolejny… i kolejny… i kolejny…
Po chwili wszystkie konary drzew zaroiły się od złotych ślepi kruków, które były wlepione we mnie. One… Te ptaszyska… One chciały mnie pożreć!
Gdy sobie to uświadomiłam, wszystkie ptaki ruszyły w moją stronę. Ja upadłam, skuliłam się i schowałam głowę między rękami. Ptaki uderzały mnie skrzydłami, drapały pazurami i dziobały. Po piętnastu sekundach miałam przeciętą skórę w wielu miejscach. Bałam się jak cholera, a po moich policzkach, pociekły łzy. Chciałam krzyczeć, ale mój głos tonął w tym harmiderze, powodowanym przez miliony skrzydeł i krakanie.
Po chwili wszystko znikło, wokół mnie zamiast być okryte czernią, wszystko spowijało białe światło. Otworzyłam oczy, ale niemal od razu je zmrużyłam. Było za jasno jak dla mnie. Rozejrzałam się wokół. Pierwsze co zobaczyłam, były zakrwawione ciało Troi. Podbiegłam do suczki, z przerażeniem malującym się na twarzy. Ale to było jeszcze gorsze… Troya została rozcięta, a wszystkie jej narządy zostały wyjęte i ułożone obok niej. Znajdowało się tam serce, jelita, żołądek, wątroba… nawet mózg i oczy. Teraz były to kości, obleczone skórą. Zwymiotowałam, widząc to wszystko i czując zapach krwi.
– Dobra robota – usłyszałam za sobą męski głos. Był znajomy. Odwróciłam się i zobaczyłam Ackera, w chirurgicznym stroju i w gumowych rękawicach. Cały jego strój oraz twarzy były zakrwawione. – Poszło ci szybciej, niż mi. – Ale jak to… – wyszeptałam, i spojrzałam na swoje ręce. Również były w gumowych rękawicach, a ja byłam w zielonym stroju chirurga… również pokrytego krwią.
Wrzasnęłam przerażona jeszcze bardziej i schowałam twarz w dłoniach.
Gdy ponownie otworzyłam oczy, byłam w ciemnym miejscu. Na stoliku nieopodal mnie stał świecznik z trzema, palącymi się świeczkami. Moje nadgarstki, a raczej całe ręce były zdrętwiałe, podobnie jak nogi. Ciężko było mi oddychać, a cała klatka piersiowa i brzuch piekły.
– Obudziła się – usłyszałam kolejny głos; tym razem dziewczęcy. To był… głos Beatrice!
Rozejrzałam się wokół. Zostałam przykuta do murowanej, starej i zimnej ściany. Lepiłam się do niej od krwi na plecach. Nie miałam żadnego ubrania, a moje ciało pokrywały mniej i bardziej świeże rany jakby po biciu batem. Pode mną leżała Troya. Była martwa, a nad nią latały muchy. Wyglądało jakby również została skatowana na śmierć, a ostateczny cios rozłupał jej czaszkę. Porzygałam się ponownie, bo zauważyłam szary kawałek jej mózgu.
Przede mną stanęło czworo ludzi. Był to Acker, dzierżący bat, Beatrice oraz dwoje ludzi, stojący za nimi, których nie poznałam. Acker zamachnął się i zaczął trzaskać mnie batem. Krzyczałam z bólu, wołając o pomoc…
***
Otworzyłam oczy i zaczęłam krzyczeć. Chciałam wstać i wybiec, lub schować się w kącie, ale skórzane, pasy, którymi została przymocowana do fotela, trzymały mnie. Miałam zapłakaną twarz, było mi zimno, a koszula kleiła się do mnie od potu. Troya wstała, zaczęła szczekać i warczeć.
Hilda szybko do mnie podbiegła i wstrzyknęła mi kolejną substancję, trzymając mnie. Po chwili moje serce uspokoiło się, a ja przestałam się szamotać i krzyczeć. Zaczęłam wolniej oddychać.
– Już spokojnie, Addelline – powiedziała Hilda. – To był tylko koszmar.
– Za bardzo realistyczny jak na koszmar – odparłam. Kobieta zaczęła mnie odpinać od fotela. – Co ty mi podałaś? Brunetka chwilę milczała nim mi wyjaśniła.
– Kojarzysz może jednego z nemezis Batmana, Stracha na Wróble? Ewentualnie Scarecrow’a? Wymyślił on tzw. Gaz Strachu. To co ci podałam było coś w rodzaju tej substancji. Zapadłaś w pięciominutowy sen, podczas którego zobaczyłaś to, czego najbardziej się boisz. Nie mam pojęcia co zobaczyłaś, ale domyślam się nic fajnego.
– Więc trening ten miał za zdanie pokazać mi mój strach? – spytałam, podchodząc do Troi. Przytuliłam ją mocno, upewniając się, że to nie jest kolejna mara.
– Tak.
– Więc dlatego to najgorszy trening jaki mieliśmy… Nigdy więcej nie chcę tego przechodzić.
– Z tego co wiem, co kilka miesięcy będziecie musieli, według zarządzeń generałów – odparła Hilda, ze współczuciem w głosie.
Westchnęłam. Nie chciałam widzieć tego po raz kolejny.
***
Wieczór nie był przyjemny. Wszyscy milczeli. Nikt nawet nie ośmielił się opowiedzieć jakiegoś dowcipu. Nawet Beatrice milczała. Każdy był pogrążony w myślach. I każdy myślał o swym strachu.
Bojąc się, że ten koszmar może się ziścić, kazałam Troi spać ze mną w łóżku, tak żebym czuła, że tu jest.
Witajcie, moi mili!
Cóż... Mamy jednodniowe opóźnienie, ale co tam. Udało się wstawić ten rozdział!
Jest on trochę drastyczny, ale mam nadzieję, że się Wam podobał.
Nie będę już nic przeciągała, bo to co trzeba, to wiecie. Czyli komenty, opinie, polecanie bloga itd. One mnie bardzo motywują.
Pozdrawiam!
Wasza INU
sobota, 3 października 2015
Rozdział V
Wróciłam… Wróciłam do domu. Było to niesamowite uczucie.
Uspokoiłam się dopiero po kilku minutach. Wzięłam kilka głębszych wdechów i otarłam twarz rękawem zielonej koszuli. Troya zamerdała ogonem, otworzyła pysk i wywaliła język – według mnie wtedy na swój sposób uśmiecha się. Popatrzyła na mnie, na rodziców i na młodszego brata. Szczeknęła… zrobiła coś, czego nie zrobiła od kilku miesięcy. Została nauczona by szczekać jedynie w sytuacji kryzysowej… Czy ta taka była? Może dla niej tak?
Razem z rodzicami weszliśmy do domu. Nic się nie zmieniło.
We wiatrołapie wciąż stała specjalna biała, drewniana, otwarta szafa z ławą przy lewej ścianie od wejścia. Na przeciw niej wisiało lustro w drewnianej, liliowej oprawie; a na ziemi poukładane były buty. Salon wciąż miał bordowy kolor ścian. Przy jednej ze ścian stał dębowy stół, okryty obrusem. Były na nim brudne talerze – oznaka właśnie skończonego śniadania.
– Zjesz coś? – spytała mama.
Nie bardzo wiedziałam co powiedzieć… Nie byłam głodna, ale posiłek z rodziną był czymś czego od dawna mi brakowało.
– Poproszę coś niewielkiego – odparłam z uśmiechem. Mama skinęła głową, poszła do kuchni i wyjęła z lodówki trzy parówki. Nie zjem aż trzech! Ale zawsze jest jeszcze moja droga psina. Włożyła parówki do wody i włączyła kuchenkę indukcyjną. Usiadłam przy stole na moim ulubionym miejscu. Cały czas się uśmiechałam. Gdybym chodziła po bazie z takim nieco głupkowatym uśmieszkiem na twarzy, trenerzy od razu wysłaliby mnie do medyków, sprawdzić czy z moją psychiką jest wszystko w porządku.
Na parówki nie czekałam długo. Udało mi się zjeść jedną z dodatkiem ketchupu. Pozostałe dwie, wbrew protestom mamy, dostała Troya.
– Jesteś taka chuda… Głodzą was tam? Zjedz choć jeden kawałek tej drugiej parówki!
Gdy zjadłam przyszedł czas na przepytywanie. W końcu to rodzice, którzy nie widzieli córki od dwóch lat.
– Jak tam jest, córciu? – spytał ojciec. – Jak wyglądają treningi? A jak tresura psów?
Westchnęłam ze smutkiem.
– Niestety, choćbym chciała, nie mogę wam powiedzieć – odparłam, wbijając wzrok w talerz. – Już samo to, że tu przebywam jest wbrew regulaminowi i niebezpieczne. Gdybyście wiedzieli cokolwiek byłoby to zagrożenie nie tylko dla mnie i oddziału, ale też dla was – urwałam nie bardzo wiedząc jak nazwać Samobójców. – Nasi wrogowie nie cofną się przed niczym by zdobyć jakiekolwiek szczegóły na temat szkolenia.
Młodszy brat miał najwyraźniej nadzieję na szczegóły i jęknął zawiedziony. Uśmiechnęłam się do niego.
– Ale jak chcesz mogę ci pokazać jakieś fajne sztuczki! – pocieszyłam go, trącając łokciem. Jan – bo tak miał na imię – uśmiechnął się. – No to chodź!
Wstałam z zamiarem udania się do ogrodu.
– Ale teraz? – zdziwiła się mama.
– No a kiedy? – spytałam. – Chcę spędzić każdą minutę tego czasu z którymś z was… Później mogę już nie mieć okazji. Chodź, Janek.
Pobiegłam z nim do ogrodu, a Troya dotrzymywała nam kroku truchtając. Mimo, że była w miejscu, gdzie nic jej nie groziło wyglądało na to, że nie traci czujności. W ogrodzie stanęliśmy naprzeciw siebie.
– Pamiętasz jak w dzieciństwie się zawsze biliśmy? – spytałam brata, który skinął głową. – Zawsze to ty mnie pokonywałeś. Ciekawe, czy coś się zmieniło.
– Przypominam, że ty jesteś po przeszkoleniu wojskowym – odezwał się unosząc pięści.
– Będę się powstrzymywała.
Zrobiłam krok w przód, tak samo jak Janek. Byłam przekonana, że pierwszy jego ruch będzie prosty – po prostu pięścią w mordę. Zdziwiłam się więc gdy zobaczyłam jak unosi nogę i kopie mnie nią w żołądek. Nie było to mocne, ale upadłam, by dać mu trochę satysfakcji.
– Heh, najwyraźniej to wojsko nie jest takie dobre jak mówią – powiedział, odsuwając się.
– Myślałam, że zrobisz coś innego – powiedziałam wstając. – Przeliczyłam się. Drugi raz nie powtórzę tego błędu.
Zapewne myślicie dlaczego po prostu nie zablokowałem tego banalnego ciosu lub czemu się nie odsunęłam. Jak wyżej wspomniałam – dla jego czystej satysfakcji. I by ocenić jak bardzo posunął się ze swoją walką. Troszkę się zawiodłam. Znów to on zaczął, ale tym razem nie podeszłam do niego. Zbliżył się do mnie i zaatakował – tym razem prawy sierpowy. Prosty unik: głowa w tył lub w dół. Wybrałam pierwszą opcję. Janek zachwiał się – zły rozkład równowagi. Prawą pięścią dotknęłam jego brzucha. Nie walnęłam go.
– I tym sposobem zostałbyś znokautowany – powiedziałam z satysfakcją w głosie. Po raz pierwszy go pokonałam.
– Brednie. Jeszcze raz.
Więc jeszcze jedna runda. Tym razem zaatakował znowu kopniakiem, ale kolanem. Musiał przez to się bardzo przysunąć. Lewa ręka walnęła go w udo, a prawa w podbródek. Chłopak zachwiał się i upadł na tyłek.
Ponownie zaatakował z frustracją w oczach. A ja znów go powaliłam.
Ciągnęliśmy to przez godzinę, ale już po piętnastu Janek ciężko dyszał, a jego ataki stały się bardziej chaotyczne. Po pół godzinie dał za wygraną i pozwolił sobie pokazać najprostsze ruchy. Szybko się uczył. Kto wie, może kiedyś mu to pomoże? Po godzinie wróciliśmy do środka. Pierwsze co zrobił Janek, to zajrzał do lodówki. Zdziwiłam się. Po dwóch latach regularnych trzech posiłków dziennie nie miałam już nawyku podjadania. Nawet teraz nie byłam głodna. Ale zapach rosołu mamy… Przywołał wspomnienia i ślinka mi pociekła na samą myśl o mojej ulubionej zupie.
– Musisz poczekać jeszcze kilka godzin – powiedziała mama, widząc mój rozmarzony wzrok. – Jeśli jesteś głodna weź sobie jogurcik.
– Nie jestem głodna – odparłam, biorąc szklankę i nalewając sobie mój ulubiony napój – mleko. Duszkiem wypiłam całą szklankę… Dawno nie piłam tak dobrego mleka. A uśmiech dalej nie znikał z mojej twarzy.
– Jula, a co umie… Twój pies? – spytał Janek głaszcząc Troyę po łbie.
– Ma na imię Troya – powiedziałam, wiedząc, że albo jeszcze im nie powiedziałam, albo brat sobie zapomniał. – Całkiem sporo. Od prostych sztuczek, typu siad, waruj, łapa, noga… Do bardzo zaawansowanych.
– Pokażesz?
– Nie, nie da się. Mają one zastosowanie w walce. Tak na sucho to się nie da pokazać. Znaczy… wyglądałoby to głupio, a i Troya mogłaby mnie nie zrozumieć…
Brat wzruszył ramionami.
– A tak właściwie ile razy walczyłaś w terenie? – spytał ponownie brat.
– Właściwie to tylko rz – odparłam, kucając przy psie.
– Miałaś tylko jedną misję w ciągu dwóch lat? – zdziwił się ojciec.
– Ta… Dopiero w tym roku zaczęli nas wysyłać w teren wcześniej to były tylko treningi i takie tam.
Teraz właśnie zdałam sobie sprawę, że właściwie dwa lata to nie tak dużo. Zwykle to trwa dłużej, zwłaszcza w zachodnich walkach… Ale w sumie jeszcze nie skończyłam szkolenia. Ale sporo umiałam… Wyniki zabiegów i operacji? Codziennego, morderczego treningu? Może wszystkiego naraz? Prawdopodobnie.
Wpadłam na pewien pomysł – przeczytania jakiejś książki. Od dwóch lat czytałam właściwie jedynie instrukcje i raporty, więc coś innego nie byłoby złe. Pobiegłam więc na górę, do mojego pokoju. Otworzyłam drewniane drzwi, które uchyliły się ze skrzypnięciem. W pokoju był porządek, którego nie zostawiłam opuszczając dom. Może nie licząc warstwy kurzu. Łóżko zostało przykryte materiałem ochronnym, podobnie jak moja czerwona pufa. Uśmiechnęłam się na widok mojej sypialni.
Podeszłam do wielkiego regału z książkami. Był nimi zapełniony od góry do dołu. Najwyższą półkę zapełniały mangi, moje hobby sprzed zaciągnięcia się do wojska. Dwie kolejne zajmowały książki przygodowe, fantasy, lektury… Takie, które czytałam bądź miałam zamiar czytać. Przeczytane zajmowały jakieś 40% lub 50%. Dwie najniższe wypełniane były przez stare zeszyty i podręczniki szkolne, jak i teczki z moimi rysunkami. Również moje hobby. Sięgnęłam po jedną z moich najulubieńszych książek, autorstwa Johna Flanagana – „Zwiadowcy. Księga 8. Królowie Clonmelu”. Moja ulubiona część, rozpoczynająca ulubiony epizod w całych „Zwiadowcach”, zajmująca dwie księgi. Dmuchnęłam na nią i z okładki wzbiła się w powietrze chmura kurzu. Kichnęłam. Wytarłam okładkę i grzbiet książki rękawem koszuli, bo jednak dmuchnięcie nie spowodowało usunięcie całego pyłu.
Zdjęłam biały materiał ochronny z pufy. W pokoju zaczęło latać miliony drobinek, które drażniły gardło, oczy i nos. Ale co poradzić? Usiadłam na pufie z błogim uśmiechem na ustach, otworzyłam książkę na pierwszej stronie, rozpoczynającej opowieść. Zaczęłam czytać.
Zbiegłam po schodach na dół, gdzie przywitał mnie głos mamy i zapach domowej zupy.
Całą drogę powrotną uśmiechałam sobie i wspominałam ubiegły weekend.
Hejo, ludzie...!
Po pierwsze chciałabym Was serdecznie przeprosić, za niewstawienie tego rozdziału od dwóch tygodni... Nie mogłam się spiąć w sobie i go dokończyć... ^^" Strasznie Was przepraszam.
A druga rzecz, to fakt, że ostatnio nic się nie dzieje i jest to nudne... Więc obiecuję Wam, że następny rozdział będzie miał akcję, i że będzie się coś działo! I postaram się nie zawalić terminu.
Komenty, rady itd. mile widziane!
Pozdrawiam
Wasza INU
Uspokoiłam się dopiero po kilku minutach. Wzięłam kilka głębszych wdechów i otarłam twarz rękawem zielonej koszuli. Troya zamerdała ogonem, otworzyła pysk i wywaliła język – według mnie wtedy na swój sposób uśmiecha się. Popatrzyła na mnie, na rodziców i na młodszego brata. Szczeknęła… zrobiła coś, czego nie zrobiła od kilku miesięcy. Została nauczona by szczekać jedynie w sytuacji kryzysowej… Czy ta taka była? Może dla niej tak?
Razem z rodzicami weszliśmy do domu. Nic się nie zmieniło.
We wiatrołapie wciąż stała specjalna biała, drewniana, otwarta szafa z ławą przy lewej ścianie od wejścia. Na przeciw niej wisiało lustro w drewnianej, liliowej oprawie; a na ziemi poukładane były buty. Salon wciąż miał bordowy kolor ścian. Przy jednej ze ścian stał dębowy stół, okryty obrusem. Były na nim brudne talerze – oznaka właśnie skończonego śniadania.
– Zjesz coś? – spytała mama.
Nie bardzo wiedziałam co powiedzieć… Nie byłam głodna, ale posiłek z rodziną był czymś czego od dawna mi brakowało.
– Poproszę coś niewielkiego – odparłam z uśmiechem. Mama skinęła głową, poszła do kuchni i wyjęła z lodówki trzy parówki. Nie zjem aż trzech! Ale zawsze jest jeszcze moja droga psina. Włożyła parówki do wody i włączyła kuchenkę indukcyjną. Usiadłam przy stole na moim ulubionym miejscu. Cały czas się uśmiechałam. Gdybym chodziła po bazie z takim nieco głupkowatym uśmieszkiem na twarzy, trenerzy od razu wysłaliby mnie do medyków, sprawdzić czy z moją psychiką jest wszystko w porządku.
Na parówki nie czekałam długo. Udało mi się zjeść jedną z dodatkiem ketchupu. Pozostałe dwie, wbrew protestom mamy, dostała Troya.
– Jesteś taka chuda… Głodzą was tam? Zjedz choć jeden kawałek tej drugiej parówki!
Gdy zjadłam przyszedł czas na przepytywanie. W końcu to rodzice, którzy nie widzieli córki od dwóch lat.
– Jak tam jest, córciu? – spytał ojciec. – Jak wyglądają treningi? A jak tresura psów?
Westchnęłam ze smutkiem.
– Niestety, choćbym chciała, nie mogę wam powiedzieć – odparłam, wbijając wzrok w talerz. – Już samo to, że tu przebywam jest wbrew regulaminowi i niebezpieczne. Gdybyście wiedzieli cokolwiek byłoby to zagrożenie nie tylko dla mnie i oddziału, ale też dla was – urwałam nie bardzo wiedząc jak nazwać Samobójców. – Nasi wrogowie nie cofną się przed niczym by zdobyć jakiekolwiek szczegóły na temat szkolenia.
Młodszy brat miał najwyraźniej nadzieję na szczegóły i jęknął zawiedziony. Uśmiechnęłam się do niego.
– Ale jak chcesz mogę ci pokazać jakieś fajne sztuczki! – pocieszyłam go, trącając łokciem. Jan – bo tak miał na imię – uśmiechnął się. – No to chodź!
Wstałam z zamiarem udania się do ogrodu.
– Ale teraz? – zdziwiła się mama.
– No a kiedy? – spytałam. – Chcę spędzić każdą minutę tego czasu z którymś z was… Później mogę już nie mieć okazji. Chodź, Janek.
Pobiegłam z nim do ogrodu, a Troya dotrzymywała nam kroku truchtając. Mimo, że była w miejscu, gdzie nic jej nie groziło wyglądało na to, że nie traci czujności. W ogrodzie stanęliśmy naprzeciw siebie.
– Pamiętasz jak w dzieciństwie się zawsze biliśmy? – spytałam brata, który skinął głową. – Zawsze to ty mnie pokonywałeś. Ciekawe, czy coś się zmieniło.
– Przypominam, że ty jesteś po przeszkoleniu wojskowym – odezwał się unosząc pięści.
– Będę się powstrzymywała.
Zrobiłam krok w przód, tak samo jak Janek. Byłam przekonana, że pierwszy jego ruch będzie prosty – po prostu pięścią w mordę. Zdziwiłam się więc gdy zobaczyłam jak unosi nogę i kopie mnie nią w żołądek. Nie było to mocne, ale upadłam, by dać mu trochę satysfakcji.
– Heh, najwyraźniej to wojsko nie jest takie dobre jak mówią – powiedział, odsuwając się.
– Myślałam, że zrobisz coś innego – powiedziałam wstając. – Przeliczyłam się. Drugi raz nie powtórzę tego błędu.
Zapewne myślicie dlaczego po prostu nie zablokowałem tego banalnego ciosu lub czemu się nie odsunęłam. Jak wyżej wspomniałam – dla jego czystej satysfakcji. I by ocenić jak bardzo posunął się ze swoją walką. Troszkę się zawiodłam. Znów to on zaczął, ale tym razem nie podeszłam do niego. Zbliżył się do mnie i zaatakował – tym razem prawy sierpowy. Prosty unik: głowa w tył lub w dół. Wybrałam pierwszą opcję. Janek zachwiał się – zły rozkład równowagi. Prawą pięścią dotknęłam jego brzucha. Nie walnęłam go.
– I tym sposobem zostałbyś znokautowany – powiedziałam z satysfakcją w głosie. Po raz pierwszy go pokonałam.
– Brednie. Jeszcze raz.
Więc jeszcze jedna runda. Tym razem zaatakował znowu kopniakiem, ale kolanem. Musiał przez to się bardzo przysunąć. Lewa ręka walnęła go w udo, a prawa w podbródek. Chłopak zachwiał się i upadł na tyłek.
Ponownie zaatakował z frustracją w oczach. A ja znów go powaliłam.
Ciągnęliśmy to przez godzinę, ale już po piętnastu Janek ciężko dyszał, a jego ataki stały się bardziej chaotyczne. Po pół godzinie dał za wygraną i pozwolił sobie pokazać najprostsze ruchy. Szybko się uczył. Kto wie, może kiedyś mu to pomoże? Po godzinie wróciliśmy do środka. Pierwsze co zrobił Janek, to zajrzał do lodówki. Zdziwiłam się. Po dwóch latach regularnych trzech posiłków dziennie nie miałam już nawyku podjadania. Nawet teraz nie byłam głodna. Ale zapach rosołu mamy… Przywołał wspomnienia i ślinka mi pociekła na samą myśl o mojej ulubionej zupie.
– Musisz poczekać jeszcze kilka godzin – powiedziała mama, widząc mój rozmarzony wzrok. – Jeśli jesteś głodna weź sobie jogurcik.
– Nie jestem głodna – odparłam, biorąc szklankę i nalewając sobie mój ulubiony napój – mleko. Duszkiem wypiłam całą szklankę… Dawno nie piłam tak dobrego mleka. A uśmiech dalej nie znikał z mojej twarzy.
– Jula, a co umie… Twój pies? – spytał Janek głaszcząc Troyę po łbie.
– Ma na imię Troya – powiedziałam, wiedząc, że albo jeszcze im nie powiedziałam, albo brat sobie zapomniał. – Całkiem sporo. Od prostych sztuczek, typu siad, waruj, łapa, noga… Do bardzo zaawansowanych.
– Pokażesz?
– Nie, nie da się. Mają one zastosowanie w walce. Tak na sucho to się nie da pokazać. Znaczy… wyglądałoby to głupio, a i Troya mogłaby mnie nie zrozumieć…
Brat wzruszył ramionami.
– A tak właściwie ile razy walczyłaś w terenie? – spytał ponownie brat.
– Właściwie to tylko rz – odparłam, kucając przy psie.
– Miałaś tylko jedną misję w ciągu dwóch lat? – zdziwił się ojciec.
– Ta… Dopiero w tym roku zaczęli nas wysyłać w teren wcześniej to były tylko treningi i takie tam.
Teraz właśnie zdałam sobie sprawę, że właściwie dwa lata to nie tak dużo. Zwykle to trwa dłużej, zwłaszcza w zachodnich walkach… Ale w sumie jeszcze nie skończyłam szkolenia. Ale sporo umiałam… Wyniki zabiegów i operacji? Codziennego, morderczego treningu? Może wszystkiego naraz? Prawdopodobnie.
Wpadłam na pewien pomysł – przeczytania jakiejś książki. Od dwóch lat czytałam właściwie jedynie instrukcje i raporty, więc coś innego nie byłoby złe. Pobiegłam więc na górę, do mojego pokoju. Otworzyłam drewniane drzwi, które uchyliły się ze skrzypnięciem. W pokoju był porządek, którego nie zostawiłam opuszczając dom. Może nie licząc warstwy kurzu. Łóżko zostało przykryte materiałem ochronnym, podobnie jak moja czerwona pufa. Uśmiechnęłam się na widok mojej sypialni.
Podeszłam do wielkiego regału z książkami. Był nimi zapełniony od góry do dołu. Najwyższą półkę zapełniały mangi, moje hobby sprzed zaciągnięcia się do wojska. Dwie kolejne zajmowały książki przygodowe, fantasy, lektury… Takie, które czytałam bądź miałam zamiar czytać. Przeczytane zajmowały jakieś 40% lub 50%. Dwie najniższe wypełniane były przez stare zeszyty i podręczniki szkolne, jak i teczki z moimi rysunkami. Również moje hobby. Sięgnęłam po jedną z moich najulubieńszych książek, autorstwa Johna Flanagana – „Zwiadowcy. Księga 8. Królowie Clonmelu”. Moja ulubiona część, rozpoczynająca ulubiony epizod w całych „Zwiadowcach”, zajmująca dwie księgi. Dmuchnęłam na nią i z okładki wzbiła się w powietrze chmura kurzu. Kichnęłam. Wytarłam okładkę i grzbiet książki rękawem koszuli, bo jednak dmuchnięcie nie spowodowało usunięcie całego pyłu.
Zdjęłam biały materiał ochronny z pufy. W pokoju zaczęło latać miliony drobinek, które drażniły gardło, oczy i nos. Ale co poradzić? Usiadłam na pufie z błogim uśmiechem na ustach, otworzyłam książkę na pierwszej stronie, rozpoczynającej opowieść. Zaczęłam czytać.
***
Nie poczułam nawet upływu czasu. Prawdopodobnie czytałam przez bitych pięć godzin. To co mnie oderwało od lektury był dzwon na obiad. Tak, dzwon. W kuchni wisiał duży, metalowy dzwon, którym zawsze się dzwoniło na jakikolwiek posiłek. Byłam w mniej więcej połowie książki, gdy ją odłożyłam na podłogę obok pufy. Mimo, że czytałam ją po raz wtóry, uśmiech nie znikał. Zobaczyłam też jak mało pamiętam…
Zbiegłam po schodach na dół, gdzie przywitał mnie głos mamy i zapach domowej zupy.
***
Te dwa dni weekendu minęły mi bardzo szybko i bardzo miło. Major Werner przyjechał po mnie w niedzielę ok. trzeciej po południu. Gdy ponownie rozstawałam się z rodzicami po moich policzkach toczyły się łzy, a wytłumaczenie „Nie płaczę, tylko oczy mi się pocą” na nic się nie zdało. Pożegnałam się z rodziną i wracałam z powrotem do rzeczywistości. Szarej rzeczywistości, eksperymentalnej jednostki wojskowej.
Całą drogę powrotną uśmiechałam sobie i wspominałam ubiegły weekend.
Hejo, ludzie...!
Po pierwsze chciałabym Was serdecznie przeprosić, za niewstawienie tego rozdziału od dwóch tygodni... Nie mogłam się spiąć w sobie i go dokończyć... ^^" Strasznie Was przepraszam.
A druga rzecz, to fakt, że ostatnio nic się nie dzieje i jest to nudne... Więc obiecuję Wam, że następny rozdział będzie miał akcję, i że będzie się coś działo! I postaram się nie zawalić terminu.
Komenty, rady itd. mile widziane!
Pozdrawiam
Wasza INU
czwartek, 17 września 2015
Rozdział IV
W nocy z piątku na sobotę nie mogłam za żadne skarby zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, układałam się w najróżniejszych pozycjach i za Chiny Ludowe nie mogłam się zmusić do zmrużenia oka. Ale to nie było też tak, że to przez nic nierobienie cały dzień. Było wręcz przeciwnie.
W każdym razie; gdy spojrzałam rano w lustro widziałam zombie. Oczy czerwone i podkrążone, blada twarz i martwe spojrzenie. Oblałam się zimną wodą dzięki czemu poczułam się lepiej, bardziej rześko. Zaburczało mi w brzuchu, co wydało mi się iście komediowe. Jako, że była sobota prócz owsianki dano nam parówki. Tym razem byłam naprawdę bardzo głodna i szybko spałaszowałam miskę owsianki oraz trzy parówki.
– No, tym razem boję się, że zjesz i mnie – powiedziała Beatrice odsuwając się lekko ode mnie. – Albo jamnika generała!
Uśmiechnęłam się tylko do niej i nic nie powiedziałam. Jeden z generałów lub pułkowników miał jamnika który zawsze mu towarzyszył. Był brązowy i śmiesznie kiwał się na swoich krótkich łapkach gdy chodził. Troya zawsze się za nim oglądała z czymś, co mogło wyglądać na zdziwienie i oburzenie w jej spojrzeniu, ale nigdy się na niego nie rzucała – w końcu jej na to nie pozwalałam. Nikt z nas nie znał imienia dowódcy, więc nazywaliśmy go po prostu generał.
Po śniadaniu przyszedł do mnie żołnierz. Przedstawił się, wyciągając do mnie rękę:
– Witam panienkę. Nazywam się major Ludwik Wermer. Będę panience towarzyszył do jej rodzinnego domu.
Oczywiście, że major. Stopień wyższy od mojego, ale niższy od Flaksa (stopień majora znajduje się pomiędzy stopniem kapitana, a stopniem podpułkownika); jest posłuszny względem tego cymbała, ale ja muszę być posłuszna względem mojego chwilowego opiekuna. Pan major wyglądał na miłego i poczciwego człowieka, jednak wolałam najpierw lepiej go poznać nim ocenię go ostatecznie. W końcu to człowiek przesłany przez podpułkownika.
Major był bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Myślę, że mógłby mieć między trzydziestką, a czterdziestką. Posiadał zadbany blond wąs, który zakrywał niemal całe usta oraz gładko ogoloną głowę. Niebieskie oczy nie były wielkie, ale padał z nich inteligentny wzrok. Naprawdę wyglądem budził zaufanie…
– Ma panienka jakieś rzeczy do zabrania?
– Nie – pokręciłam przecząco głową. – Nic tu nie posiadam prócz wspomnień.
Major skinął głową i kazał mi iść za nim. Wyprowadził mnie z budynku i razem wsiedliśmy do czarnej limuzyny. Zdziwiłam się, że wychodziliśmy głównym wejściem. Ale w sumie… Pod latarnią najciemniej.
– Czy nie ma ryzyka, że zaatakują nas Samobójcy? – spytałam rozglądając się po limuzynie. Była elegancka; siedzenia były beżowe, pokryte tapicerką z meszkiem. Szyby były przyciemniane, a od kierowcy odgradzała nas dźwiękoszczelna szyba.
– Nie, ponieważ twój wyjazd jest absolutną tajemnicą, panienko Addelline.
Skinęłam głową ze zrozumieniem. Głupio się pytałam. Przecież nawet dowództwo o tym nie wiedziało, według umowy mojej z podpułkownikiem.
W kilka minut po wyjechaniu z terenu bazy zasnęłam podobnie jak Troya. Teraz gdy już jechałam cały ten niepokój, nie pozwalający mi zmrużyć w nocy oka zniknął. Nic mi się nie śniło. Czułam jedynie błogi spokój, wiedząc, że tego dnia to ktoś pilnuje mojego bezpieczeństwa, a nie ja czyjegoś lub czegoś.
Sama zbudziłam się gdy jechaliśmy jedną z wąskich uliczek w Starym Mieście w Krakowie. Szybko poznałam, że to ulica świętego Tomasza, a przekonałam się o mojej racji czytając napis na zielonej tabliczce. Jednak centrum wyglądało teraz inaczej niż dwa lata temu. Przede wszystkim było opustoszałe. Nawet na Floriańskiej, gdzie zwykle były tłumy, teraz przechadzały się jedynie gołębie. Wiele kamieniczek wyglądało na opuszczone, a niektóre miały powybijane okna. Ucieszyłam się jednak, widząc, że gimnazjum i liceum gdzie chodziłam (do tego drugiego wprawdzie tylko rok) nic nie jest. W sensie nadal stały. Mam jednak nadzieję, że wciąż szkoła ta działała.
Centrum było jednak tylko przystawką. Gdy tylko wjechaliśmy na ulicę Starowiślną pustka naprawdę bardzo mnie uderzyła. Ta ulica zawsze była jedną z bardziej zatłoczonych ulic Krakowa. Teraz nie było nawet żywej duszy przy lodziarni, przy której o tej porze dwa lata temu byłaby ogromna kolejka. Tory wyglądały na nieużywane od dłuższego czasu – w szynach było mnóstwo śmieci, a spod nich wyrastały miejscami chwasty… Czy samochody też stały się tu rzadkością?
Przejechaliśmy przez most Powstańców Śląskich. Most kolejowy, który był po lewej stronie, gdy jechało się z miasta, w jednym miejscu był przerwany tak, że nie dałoby się go nawet przeskoczyć. Widząc jego poszarpane końce przeszedł przeze mnie dreszcz i spuściłam wzrok. Spojrzałam na łeb mojego psa, który leżał na moich kolanach. Troya zamruczała i spojrzała na mnie, zapewne czując mój niepokój.
– Która godzina? – spytałam majora, który całą drogę nie spał.
– Sadzę, że dochodzi dwunasta. Jedziemy już od czterech lub pięciu godzin – odparł, skierowując wzrok z szyby na mnie.
– Nie sądziłam, że to tak daleko. – Zdobyłam się na lekki uśmiech. Było to trudne i po chwili znikł z mojej twarzy.
Oparłam głowę o oparcie siedzenia i spojrzałam w szary sufit auta. Ogarnęły mnie smutniejsze myśli. No bo w końcu istniała możliwość, że mój dom został zniszczony, rodziny tam nie ma, a podpułkownik mógł udawać, że o tym nie wiedział. Czy wtedy liczyłoby się to za dotrzymaną obietnicę? Nawet jeśli nie mógł mnie zaszantażować, że wszyscy dowiedzą się czemu nagle znikłam na jeden weekend. Przypominam, że za to mogłabym w najlepszym wypadku zostać wydalona z wojska. Podpułkownik Damian Flaks był wredną świnią i nic na to nie poradzisz… A gdy zawiera się z taką osobą jakiekolwiek umowy należy później liczyć się z konsekwencjami. Jeśli miałoby się tak stać jak się obawiałam, nie dość, że byłabym zaniepokojona (mówiąc łagodnie) o to gdzie jest moja rodzina, to jeszcze ppłk. miałby u mnie darmową przysługę.
Ponownie zamknęłam oczy.
Otworzyłam je, gdy na swoim ramieniu poczułam dużą dłoń majora. Zamrugałam i spojrzałam wokoło. Staliśmy przed drewnianą bramą, na której były trzy kolorowe tabliczki z ostrzeżeniami o złym psie. Wysiadłam z samochodu razem z Troyą i podeszłam do furtki. W momencie gdy dotknęłam przycisku domofonu, drzwi się otworzyły. Przez wielką, starą wierzbę stojącą na środku oraz wielkie cisy posadzone z obydwu stron brukowanej ścieżki, prowadzącej do drzwi nie widziałam kto w nich stał. Po chwili do furtki podszedł mój ojciec – wysoki mężczyzna w okularach i z brzuszkiem.
– Czy coś się stało? – spytał patrząc na mnie i na majora. Major był w mundurze, a na moich ramionach widniały trzy srebrne gwiazdki, mówiące o moim stopniu. Dodatkowo ta wojskowa czapeczka na mojej głowie i wielki owczarek niemiecki przy mojej lewej nodze… Nic dziwnego, że się zaniepokoił.
– To ja – powiedziałam, kierując uwagę taty na mnie. Zmrużył oczy, patrząc na mnie, a po chwili powiedział z niedowierzaniem i szeroko otworzonymi oczyma:
– Niemożliwe…
Odwróciłam się do majora.
– Ma pan gdzie spać, majorze?
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby dostał rozkaz, by spać również u mnie w domu w celu lepszego pilnowania mnie.
– Owszem. Został mi wynajęty pokój w pobliskim hotelu. Panienka pozwoli, że tam spędzę resztę dnia.
Major zasalutował, pożegnał się ze mną i z moim ojcem, po czym wsiadł z powrotem to limuzyny, która zawróciła i pojechała ponownie w kierunku Krakowa. Kilkaset metrów od mojego domu rzeczywiście znajdował się hotel i zajazd… Najwyraźniej dalej funkcjonował.
– Otworzysz mi? – spytałam patrząc z uśmiechem na ojca.
Troya zaskamlała, nie wiedząc co zrobić. Uspokoiłam ją ruchem dłoni. Tata szybko mnie wpuścił. Przez kilkunastometrową dróżkę do drzwi szłam powoli, trzymając tatę za rękę. Zawsze byłam z nim bardzo blisko, a teraz… znów go widziałam, po dwóch latach, całego i zdrowego. Przed domem stała moja mama i młodszy brat. Mama była brunetką z włosami do łopatek, które zaczęły się kręcić przed trzema lub czterema laty. Była okrągła, nie będę ukrywać, ale kochana. Raz na mnie spojrzała i do jej oczu napłynęły łzy.
– Ju…
– Addelline – przerwałam jej wymówienie mojego prawdziwego imienia, czując wielką gulę w gardle. – Teraz nazywają mnie Addelline.
Po policzkach mi i mamie popłynęły łzy.
– M-mamo, nie-e pła-acz – powiedziałam próbując powstrzymać płacz oraz gulę – zresztą na próżno.
– Julia – powiedziała obejmując mnie i mocno przytulając. – Juleczko… córeńko…
– Mamuś – powiedziałam, nie mogąc już powstrzymać tego potoku. Również ją przytuliłam. Nigdy nie myślałam, że tak się wzruszę widząc moją rodzinę po dwóch latach. Mama w ogóle nie chciała mnie puścić, ale ja też nie miałam nic przeciwko by mnie trzymała.
Witajcie, moje kochane potworki!
Czwarty rozdział mojej opowieści planowałam opublikować 20. września, ale już dziś był gotowy i jakoś tak... Nie mogłam się powstrzymać przed opublikowaniem go. Owszem, jest krótszy (znowu? weź się popraw, nie narzekaj!), ale gdybym opisała tu również pobyt u rodziny Gwarantuje, że nie przeczytalibyście tego. Byłoby za długie jak dla Was. ;)
Oczywiście czekam na opinię, rady itd. Na komenty, po prostu.
Wasza INU.
W każdym razie; gdy spojrzałam rano w lustro widziałam zombie. Oczy czerwone i podkrążone, blada twarz i martwe spojrzenie. Oblałam się zimną wodą dzięki czemu poczułam się lepiej, bardziej rześko. Zaburczało mi w brzuchu, co wydało mi się iście komediowe. Jako, że była sobota prócz owsianki dano nam parówki. Tym razem byłam naprawdę bardzo głodna i szybko spałaszowałam miskę owsianki oraz trzy parówki.
– No, tym razem boję się, że zjesz i mnie – powiedziała Beatrice odsuwając się lekko ode mnie. – Albo jamnika generała!
Uśmiechnęłam się tylko do niej i nic nie powiedziałam. Jeden z generałów lub pułkowników miał jamnika który zawsze mu towarzyszył. Był brązowy i śmiesznie kiwał się na swoich krótkich łapkach gdy chodził. Troya zawsze się za nim oglądała z czymś, co mogło wyglądać na zdziwienie i oburzenie w jej spojrzeniu, ale nigdy się na niego nie rzucała – w końcu jej na to nie pozwalałam. Nikt z nas nie znał imienia dowódcy, więc nazywaliśmy go po prostu generał.
Po śniadaniu przyszedł do mnie żołnierz. Przedstawił się, wyciągając do mnie rękę:
– Witam panienkę. Nazywam się major Ludwik Wermer. Będę panience towarzyszył do jej rodzinnego domu.
Oczywiście, że major. Stopień wyższy od mojego, ale niższy od Flaksa (stopień majora znajduje się pomiędzy stopniem kapitana, a stopniem podpułkownika); jest posłuszny względem tego cymbała, ale ja muszę być posłuszna względem mojego chwilowego opiekuna. Pan major wyglądał na miłego i poczciwego człowieka, jednak wolałam najpierw lepiej go poznać nim ocenię go ostatecznie. W końcu to człowiek przesłany przez podpułkownika.
Major był bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Myślę, że mógłby mieć między trzydziestką, a czterdziestką. Posiadał zadbany blond wąs, który zakrywał niemal całe usta oraz gładko ogoloną głowę. Niebieskie oczy nie były wielkie, ale padał z nich inteligentny wzrok. Naprawdę wyglądem budził zaufanie…
– Ma panienka jakieś rzeczy do zabrania?
– Nie – pokręciłam przecząco głową. – Nic tu nie posiadam prócz wspomnień.
Major skinął głową i kazał mi iść za nim. Wyprowadził mnie z budynku i razem wsiedliśmy do czarnej limuzyny. Zdziwiłam się, że wychodziliśmy głównym wejściem. Ale w sumie… Pod latarnią najciemniej.
– Czy nie ma ryzyka, że zaatakują nas Samobójcy? – spytałam rozglądając się po limuzynie. Była elegancka; siedzenia były beżowe, pokryte tapicerką z meszkiem. Szyby były przyciemniane, a od kierowcy odgradzała nas dźwiękoszczelna szyba.
– Nie, ponieważ twój wyjazd jest absolutną tajemnicą, panienko Addelline.
Skinęłam głową ze zrozumieniem. Głupio się pytałam. Przecież nawet dowództwo o tym nie wiedziało, według umowy mojej z podpułkownikiem.
W kilka minut po wyjechaniu z terenu bazy zasnęłam podobnie jak Troya. Teraz gdy już jechałam cały ten niepokój, nie pozwalający mi zmrużyć w nocy oka zniknął. Nic mi się nie śniło. Czułam jedynie błogi spokój, wiedząc, że tego dnia to ktoś pilnuje mojego bezpieczeństwa, a nie ja czyjegoś lub czegoś.
Sama zbudziłam się gdy jechaliśmy jedną z wąskich uliczek w Starym Mieście w Krakowie. Szybko poznałam, że to ulica świętego Tomasza, a przekonałam się o mojej racji czytając napis na zielonej tabliczce. Jednak centrum wyglądało teraz inaczej niż dwa lata temu. Przede wszystkim było opustoszałe. Nawet na Floriańskiej, gdzie zwykle były tłumy, teraz przechadzały się jedynie gołębie. Wiele kamieniczek wyglądało na opuszczone, a niektóre miały powybijane okna. Ucieszyłam się jednak, widząc, że gimnazjum i liceum gdzie chodziłam (do tego drugiego wprawdzie tylko rok) nic nie jest. W sensie nadal stały. Mam jednak nadzieję, że wciąż szkoła ta działała.
Centrum było jednak tylko przystawką. Gdy tylko wjechaliśmy na ulicę Starowiślną pustka naprawdę bardzo mnie uderzyła. Ta ulica zawsze była jedną z bardziej zatłoczonych ulic Krakowa. Teraz nie było nawet żywej duszy przy lodziarni, przy której o tej porze dwa lata temu byłaby ogromna kolejka. Tory wyglądały na nieużywane od dłuższego czasu – w szynach było mnóstwo śmieci, a spod nich wyrastały miejscami chwasty… Czy samochody też stały się tu rzadkością?
Przejechaliśmy przez most Powstańców Śląskich. Most kolejowy, który był po lewej stronie, gdy jechało się z miasta, w jednym miejscu był przerwany tak, że nie dałoby się go nawet przeskoczyć. Widząc jego poszarpane końce przeszedł przeze mnie dreszcz i spuściłam wzrok. Spojrzałam na łeb mojego psa, który leżał na moich kolanach. Troya zamruczała i spojrzała na mnie, zapewne czując mój niepokój.
– Która godzina? – spytałam majora, który całą drogę nie spał.
– Sadzę, że dochodzi dwunasta. Jedziemy już od czterech lub pięciu godzin – odparł, skierowując wzrok z szyby na mnie.
– Nie sądziłam, że to tak daleko. – Zdobyłam się na lekki uśmiech. Było to trudne i po chwili znikł z mojej twarzy.
Oparłam głowę o oparcie siedzenia i spojrzałam w szary sufit auta. Ogarnęły mnie smutniejsze myśli. No bo w końcu istniała możliwość, że mój dom został zniszczony, rodziny tam nie ma, a podpułkownik mógł udawać, że o tym nie wiedział. Czy wtedy liczyłoby się to za dotrzymaną obietnicę? Nawet jeśli nie mógł mnie zaszantażować, że wszyscy dowiedzą się czemu nagle znikłam na jeden weekend. Przypominam, że za to mogłabym w najlepszym wypadku zostać wydalona z wojska. Podpułkownik Damian Flaks był wredną świnią i nic na to nie poradzisz… A gdy zawiera się z taką osobą jakiekolwiek umowy należy później liczyć się z konsekwencjami. Jeśli miałoby się tak stać jak się obawiałam, nie dość, że byłabym zaniepokojona (mówiąc łagodnie) o to gdzie jest moja rodzina, to jeszcze ppłk. miałby u mnie darmową przysługę.
Ponownie zamknęłam oczy.
Otworzyłam je, gdy na swoim ramieniu poczułam dużą dłoń majora. Zamrugałam i spojrzałam wokoło. Staliśmy przed drewnianą bramą, na której były trzy kolorowe tabliczki z ostrzeżeniami o złym psie. Wysiadłam z samochodu razem z Troyą i podeszłam do furtki. W momencie gdy dotknęłam przycisku domofonu, drzwi się otworzyły. Przez wielką, starą wierzbę stojącą na środku oraz wielkie cisy posadzone z obydwu stron brukowanej ścieżki, prowadzącej do drzwi nie widziałam kto w nich stał. Po chwili do furtki podszedł mój ojciec – wysoki mężczyzna w okularach i z brzuszkiem.
– Czy coś się stało? – spytał patrząc na mnie i na majora. Major był w mundurze, a na moich ramionach widniały trzy srebrne gwiazdki, mówiące o moim stopniu. Dodatkowo ta wojskowa czapeczka na mojej głowie i wielki owczarek niemiecki przy mojej lewej nodze… Nic dziwnego, że się zaniepokoił.
– To ja – powiedziałam, kierując uwagę taty na mnie. Zmrużył oczy, patrząc na mnie, a po chwili powiedział z niedowierzaniem i szeroko otworzonymi oczyma:
– Niemożliwe…
Odwróciłam się do majora.
– Ma pan gdzie spać, majorze?
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby dostał rozkaz, by spać również u mnie w domu w celu lepszego pilnowania mnie.
– Owszem. Został mi wynajęty pokój w pobliskim hotelu. Panienka pozwoli, że tam spędzę resztę dnia.
Major zasalutował, pożegnał się ze mną i z moim ojcem, po czym wsiadł z powrotem to limuzyny, która zawróciła i pojechała ponownie w kierunku Krakowa. Kilkaset metrów od mojego domu rzeczywiście znajdował się hotel i zajazd… Najwyraźniej dalej funkcjonował.
– Otworzysz mi? – spytałam patrząc z uśmiechem na ojca.
Troya zaskamlała, nie wiedząc co zrobić. Uspokoiłam ją ruchem dłoni. Tata szybko mnie wpuścił. Przez kilkunastometrową dróżkę do drzwi szłam powoli, trzymając tatę za rękę. Zawsze byłam z nim bardzo blisko, a teraz… znów go widziałam, po dwóch latach, całego i zdrowego. Przed domem stała moja mama i młodszy brat. Mama była brunetką z włosami do łopatek, które zaczęły się kręcić przed trzema lub czterema laty. Była okrągła, nie będę ukrywać, ale kochana. Raz na mnie spojrzała i do jej oczu napłynęły łzy.
– Ju…
– Addelline – przerwałam jej wymówienie mojego prawdziwego imienia, czując wielką gulę w gardle. – Teraz nazywają mnie Addelline.
Po policzkach mi i mamie popłynęły łzy.
– M-mamo, nie-e pła-acz – powiedziałam próbując powstrzymać płacz oraz gulę – zresztą na próżno.
– Julia – powiedziała obejmując mnie i mocno przytulając. – Juleczko… córeńko…
– Mamuś – powiedziałam, nie mogąc już powstrzymać tego potoku. Również ją przytuliłam. Nigdy nie myślałam, że tak się wzruszę widząc moją rodzinę po dwóch latach. Mama w ogóle nie chciała mnie puścić, ale ja też nie miałam nic przeciwko by mnie trzymała.
Witajcie, moje kochane potworki!
Czwarty rozdział mojej opowieści planowałam opublikować 20. września, ale już dziś był gotowy i jakoś tak... Nie mogłam się powstrzymać przed opublikowaniem go. Owszem, jest krótszy (znowu? weź się popraw, nie narzekaj!), ale gdybym opisała tu również pobyt u rodziny Gwarantuje, że nie przeczytalibyście tego. Byłoby za długie jak dla Was. ;)
Oczywiście czekam na opinię, rady itd. Na komenty, po prostu.
Wasza INU.
niedziela, 13 września 2015
Rozdział III
Każde nasze śniadanie wyglądało tak samo: owsianka a do picia kawa lub herbata – co kto woli. Jedynie w soboty i niedziele kucharze urozmaicali nasze śniadaniowe menu o jajka lub parówki. Był środek tygodnia, więc była tylko owsianka. Osobiście nie lubię kawy, dlatego pozostała mi do wyboru herbata. Tego ranka nie miałam apetytu. Owsianka, mimo że jak zawsze była bardzo dobra, tym razem bardzo wolno znikała z mojego talerza.
– Addell – odezwała się Beatrice, moja przyjaciółka i sąsiadka przy stole – jeśli nic nie zjesz, zasłabniesz na treningach. Nawet ludzie tacy jak ty, wytrwali i jedni z najlepszych muszą jeść! Zrób „aaaa”!
Beatrice przystawiła mi łyżkę z owsianką do ust. Rudowłosa psiara była bardzo wesoła i troszkę dziecinna, dlatego potrafiła podnosić na duchu. Przynajmniej mnie. W wielu trudnych chwilach mi pomagała i bardzo się cieszę, że udało mi się z nią zaprzyjaźnić. Dziś jednak nie mogła mi w tak prosty sposób pomóc.
Wzięłam moją łyżkę z jej ręki i ponownie zanurzyłam w owsiance. Beatrice spojrzała na mnie jakby ze smutkiem.
– Powiedz mi, Beatrice, czy gdybyś mogła odwiedziłabyś teraz swoją rodzinę?
Beatrice zastanowiła się chwilę.
– Nie wiem jakie są procedury co do odwiedzin rodziny... Czy to aby nie jest zabronione aż do ukończenia szkolenia?
– Walić procedury – powiedziałam. – Chodzi mi o samą możliwość. Na przykład tak od razu po śniadaniu, gdybyś mogła, wyjechałabyś na ten jeden lub dwa dni?
– Tak – powiedziała Beatrice. – Rodzina to ta rzecz, której żołnierzom najbardziej brak. Oczywiście, że skorzystałabym z niej.
Skinęłam lekko głową w podziękowaniu. Beatrice uśmiechnęła się.
Podpułkownik Damian Flaks wczoraj zaoferował mi możliwość odwiedzenia mojej rodziny. Sam weźmie za to odpowiedzialność, załatwi mi możliwość wyjazdu w weekend i będzie mnie pilnował – aczkolwiek wątpię czy osobiście. W zamian będę wisieć mu przysługę. Nie będę wiedziała kiedy się o nią upomni, ale nie będę mogła zadawać pytań i będę musiała zrobić wszystko co mi każe, inaczej powiem do widzenia wojsku... Boję się jednak, że da mi misję, przy której tak czy siak stracę to miejsce. W tedy na tym ucierpię nie tylko ja, ale również moja rodzina.
Każda rodzina, której członek należy do naszego Oddziału dostaje całkiem wysoki zasiłek, w zamian za zupełne niekontaktowanie się z dzieckiem, niezadawaniem pytań i całkowite oddanie je w ręce wojska. W aktualnych czasach jest to na serio przydatne. Ale nawet gdy o tym powiedziałam rodzicom byli bardzo niezadowoleni z pomysłu bym miała pójść do wojska pod takimi warunkami. Powiedziałam im jednak, że ich zdanie, niestety, nie za bardzo ma wpływ na moją decyzję i pójdę tam bez względu czy powiedzą „tak” lub „nie”.
Nie było to perfekcyjne posunięcie.
Mojej rodziny nie widziałam już od dwóch lat, jeśli nie dłużej. Dlatego nie wiedziałam czy zgodzić się na ten układ z podpułkownikiem czy nie.
Po porannych treningach mieliśmy – dosyć krótki, ale zawsze coś – czas wolny. Wykorzystałam go by przemyśleć tę propozycję. Ległam na łóżku i spojrzałam w poszarzały sufit. Zobaczenie rodziny po ponad dwóch latach było niczym senne marzenie. Pamiętajmy jednak, że to marzenie niesie ze sobą spore ryzyko. A traz do czego może mnie wykorzystać podpułkownik. Do czegoś co mogłoby u ubrudzić, za pewne i tak nie najczystsze, rączki. Zapewne też do czegoś co pomoże mu dostać awans. Morderstwo? Bardzo prawdopodobne. Śledzenie? Już mniej prawdopodobne. Możliwe, że coś za co potem będę się przeklinać i żałować, ale zobaczenie rodziny…
Spojrzałam na Troyę, która siedziała przy moim łóżku. Nasze spojrzenia się spotkały. Jej oczy promieniowały inteligencją i zrozumieniem… tak jakby wiedziała o czym myślę. Pogłaskałam ją po głowie.
– Pojedziemy tam – powiedziałam z uśmiechem.
Szybko wstałam z łóżka i wyszłam ze zbiorowej sypialni. Skierowałam się do gabinetu podpułkownika. Oczywiście Troya szła za mną. Zatrzymałam się pod drzwiami do gabinetu. Nie lubiłam tego człowieka, czułam do niego odrazę. Ale od początku można było się domyślić, że to człowiek dążący do celu po trupach, którego interesuje jedynie własny zysk. Zapukałam i nie czekając na pozwolenie weszłam do gabinetu.
Przy biurku siedział oczywiście podpułkownik Damian Flaks razem z jakimś innym żołnierzem. Gdy Flaks mnie zauważył, kazał swemu wcześniejszemu gościowi opuścić pokój. Gdy mnie mijał zauważyłam na ramieniu jedną gwiazdkę – czyli był to podporucznik. Spojrzał na mnie i na moja psinkę z pogardą i wyszedł.
– Witam panienkę w ten jakże piękny dzień! – powiedział Flaks. – Podjęłaś już może jakąś decyzję co do mojej propozycji?
– Owszem, podpułkowniku – powiedziałam, nie siadając na fotelu. – Mam jednak pytanie: ilu moich kompanów przekupił pan w ten sposób? Wystarczająco dużo by zapewnić sobie stołek na samej górze?
– Ciebie to nie powinnko interesować, Addelline – powiedział Flaks z nutą irytacji w głosie. – Jaka jest twoja decyzja?
– Zgadzam się – powiedziałam po chwili milczenia.
– Ach, to świetnie. Zatem w najbliższy weekend zostajesz zawieziona do swego rodzinnego domu w Krakowie. Skinęłam głową.
Miałam jednak nadzieję, że to nie jest pusta obietnica i mam do czego jechać.
Witam wszystkich! Bardzo się cieszę za przeczytanie powyższego, krótkiego i pozbawionego akcji rozdziału. Komentarze zawsze mile widziane. ;)
A teraz chciałabym pochwalić się moim sukcesem! ^^ Otóż wzięłam udział w konkursie Haniko na jej blogu „Przygody Ashley” (polecam! link do tego boga znajdziecie w prawej kolumnie) i zajęłam drugie miejsce z moim krótkim opowiadankiem (jeśli kogoś ciekawi znajdzie go na w/w bogu)!
I... To tyle. Przepraszam Was za dlugie niepublikowanie opowiadanka, ale właśnie w mniej więcej takich odstepach będą rozdziały publikowane. Szkoła średnia to nie przelewki. ;)
To tyle (ym razem naprawdę!).
Wasza INU
– Addell – odezwała się Beatrice, moja przyjaciółka i sąsiadka przy stole – jeśli nic nie zjesz, zasłabniesz na treningach. Nawet ludzie tacy jak ty, wytrwali i jedni z najlepszych muszą jeść! Zrób „aaaa”!
Beatrice przystawiła mi łyżkę z owsianką do ust. Rudowłosa psiara była bardzo wesoła i troszkę dziecinna, dlatego potrafiła podnosić na duchu. Przynajmniej mnie. W wielu trudnych chwilach mi pomagała i bardzo się cieszę, że udało mi się z nią zaprzyjaźnić. Dziś jednak nie mogła mi w tak prosty sposób pomóc.
Wzięłam moją łyżkę z jej ręki i ponownie zanurzyłam w owsiance. Beatrice spojrzała na mnie jakby ze smutkiem.
– Powiedz mi, Beatrice, czy gdybyś mogła odwiedziłabyś teraz swoją rodzinę?
Beatrice zastanowiła się chwilę.
– Nie wiem jakie są procedury co do odwiedzin rodziny... Czy to aby nie jest zabronione aż do ukończenia szkolenia?
– Walić procedury – powiedziałam. – Chodzi mi o samą możliwość. Na przykład tak od razu po śniadaniu, gdybyś mogła, wyjechałabyś na ten jeden lub dwa dni?
– Tak – powiedziała Beatrice. – Rodzina to ta rzecz, której żołnierzom najbardziej brak. Oczywiście, że skorzystałabym z niej.
Skinęłam lekko głową w podziękowaniu. Beatrice uśmiechnęła się.
Podpułkownik Damian Flaks wczoraj zaoferował mi możliwość odwiedzenia mojej rodziny. Sam weźmie za to odpowiedzialność, załatwi mi możliwość wyjazdu w weekend i będzie mnie pilnował – aczkolwiek wątpię czy osobiście. W zamian będę wisieć mu przysługę. Nie będę wiedziała kiedy się o nią upomni, ale nie będę mogła zadawać pytań i będę musiała zrobić wszystko co mi każe, inaczej powiem do widzenia wojsku... Boję się jednak, że da mi misję, przy której tak czy siak stracę to miejsce. W tedy na tym ucierpię nie tylko ja, ale również moja rodzina.
Każda rodzina, której członek należy do naszego Oddziału dostaje całkiem wysoki zasiłek, w zamian za zupełne niekontaktowanie się z dzieckiem, niezadawaniem pytań i całkowite oddanie je w ręce wojska. W aktualnych czasach jest to na serio przydatne. Ale nawet gdy o tym powiedziałam rodzicom byli bardzo niezadowoleni z pomysłu bym miała pójść do wojska pod takimi warunkami. Powiedziałam im jednak, że ich zdanie, niestety, nie za bardzo ma wpływ na moją decyzję i pójdę tam bez względu czy powiedzą „tak” lub „nie”.
Nie było to perfekcyjne posunięcie.
Mojej rodziny nie widziałam już od dwóch lat, jeśli nie dłużej. Dlatego nie wiedziałam czy zgodzić się na ten układ z podpułkownikiem czy nie.
Po porannych treningach mieliśmy – dosyć krótki, ale zawsze coś – czas wolny. Wykorzystałam go by przemyśleć tę propozycję. Ległam na łóżku i spojrzałam w poszarzały sufit. Zobaczenie rodziny po ponad dwóch latach było niczym senne marzenie. Pamiętajmy jednak, że to marzenie niesie ze sobą spore ryzyko. A traz do czego może mnie wykorzystać podpułkownik. Do czegoś co mogłoby u ubrudzić, za pewne i tak nie najczystsze, rączki. Zapewne też do czegoś co pomoże mu dostać awans. Morderstwo? Bardzo prawdopodobne. Śledzenie? Już mniej prawdopodobne. Możliwe, że coś za co potem będę się przeklinać i żałować, ale zobaczenie rodziny…
Spojrzałam na Troyę, która siedziała przy moim łóżku. Nasze spojrzenia się spotkały. Jej oczy promieniowały inteligencją i zrozumieniem… tak jakby wiedziała o czym myślę. Pogłaskałam ją po głowie.
– Pojedziemy tam – powiedziałam z uśmiechem.
Szybko wstałam z łóżka i wyszłam ze zbiorowej sypialni. Skierowałam się do gabinetu podpułkownika. Oczywiście Troya szła za mną. Zatrzymałam się pod drzwiami do gabinetu. Nie lubiłam tego człowieka, czułam do niego odrazę. Ale od początku można było się domyślić, że to człowiek dążący do celu po trupach, którego interesuje jedynie własny zysk. Zapukałam i nie czekając na pozwolenie weszłam do gabinetu.
Przy biurku siedział oczywiście podpułkownik Damian Flaks razem z jakimś innym żołnierzem. Gdy Flaks mnie zauważył, kazał swemu wcześniejszemu gościowi opuścić pokój. Gdy mnie mijał zauważyłam na ramieniu jedną gwiazdkę – czyli był to podporucznik. Spojrzał na mnie i na moja psinkę z pogardą i wyszedł.
– Witam panienkę w ten jakże piękny dzień! – powiedział Flaks. – Podjęłaś już może jakąś decyzję co do mojej propozycji?
– Owszem, podpułkowniku – powiedziałam, nie siadając na fotelu. – Mam jednak pytanie: ilu moich kompanów przekupił pan w ten sposób? Wystarczająco dużo by zapewnić sobie stołek na samej górze?
– Ciebie to nie powinnko interesować, Addelline – powiedział Flaks z nutą irytacji w głosie. – Jaka jest twoja decyzja?
– Zgadzam się – powiedziałam po chwili milczenia.
– Ach, to świetnie. Zatem w najbliższy weekend zostajesz zawieziona do swego rodzinnego domu w Krakowie. Skinęłam głową.
Miałam jednak nadzieję, że to nie jest pusta obietnica i mam do czego jechać.
Witam wszystkich! Bardzo się cieszę za przeczytanie powyższego, krótkiego i pozbawionego akcji rozdziału. Komentarze zawsze mile widziane. ;)
A teraz chciałabym pochwalić się moim sukcesem! ^^ Otóż wzięłam udział w konkursie Haniko na jej blogu „Przygody Ashley” (polecam! link do tego boga znajdziecie w prawej kolumnie) i zajęłam drugie miejsce z moim krótkim opowiadankiem (jeśli kogoś ciekawi znajdzie go na w/w bogu)!
I... To tyle. Przepraszam Was za dlugie niepublikowanie opowiadanka, ale właśnie w mniej więcej takich odstepach będą rozdziały publikowane. Szkoła średnia to nie przelewki. ;)
To tyle (ym razem naprawdę!).
Wasza INU
środa, 2 września 2015
Rozdział II
Od naszej misji minął już miesiąc. Generałowie wciąż organizowali nowe zadania dla nas. Jako że było nas bardzo dużo pierwsza kolejka wciąż trwała – czyli ci, którzy już byli w terenie nie musieli się jak na razie obawiać, że zostaną ponownie wysłani. Na razie.
Na szczęście żadnemu z członków mojej grupy nic się nie stało – ani ich towarzyszom. Mojej Troyi również, prócz tego, że była w terenie po raz pierwszy od... dwóch lat? Chyba, że podczas szkoleń z nią wychodzili. Ale ja nie mam bladego pojęcia o jej szkoleniu. Nikt z nas nic o tym nie wie. Właściwie to o nas też wiedziało niewiele osób. Oczywiście te misje były pewnym ryzykiem, a w gazetach nagłówki po każdej z nich brzmiały „Dzieciaki i ich zwierzaki znowu w akcji! Policja nie wie nic na ten temat! Czyżbyśmy mieli swoich bohaterów?” lub podobnie. Łatwo się domyślić, że zostaniemy przedstawieni rządowi gdy góra uzna, że możemy ruszyć na pole bitwy. Jeśli jeszcze w ogóle zostanie jakieś pole bitwy.
Po naszej misji z ważnym plikiem nie widziałam Ackera i jego psa przez tydzień lub półtora. Gdy w końcu wrócił został przywitany przez nas uśmiechami, okrzykami radości i wiwatami, ale widać było, że on sam nie jest z siebie taki dumny. Wyglądał raczej na przybitego. Chciałam z nim pogadać na ten temat, ale on nie chciał.
– Po prostu w pewnym sensie dałem plamę, Addelline. To wszystko.
Obwiniał się o śmierć tego sierżanta. Ale czy rzeczywiście był za to odpowiedzialny? Przecież, sami zobaczcie, sierżant miał nas również pilnować i w razie potrzeby korygować błędy. Gdy zostaliśmy zatrzymani przez clowna na pewno miał świadomość, że ryzykuje, wychodząc z ciężarówki. Ale jeśli nie on, to kto by wyszedł? Kierowcy byli zbyt przerażeni, a Ackerowi nie pozwoliłby wyjść, nieważne jak bardzo by się upierał. Byliśmy zbyt dużo warci by głupio ryzykować. Ale dla Ackera czy dla mnie nie byłoby to żadne ryzyko, czyż nie? Robor lub Troya od razu by wyczuli intencje clowna i ostrzegli by nas, jednocześnie nie pozwalając nas zabić. Tak to działało. Więc Acker miał rację? Jeśli tak byłam równie winna jak on. Byłam również świadoma, że jeśli zostaniemy rzeczywiście wykorzystani zginie dużo więcej osób, również naszych braci. Sierżant był jedynie początkiem na naszej drodze żołnierza. Teraz przydałoby się powiedzieć coś w rodzaju „Będę więc dalej dumnie kroczyć by przynieść cześć tym, którzy przeze mnie zginęli!” ale to brzmi dziwnie jak na mój gust. To nie w moim stylu. Będę po prostu żyć ze świadomością, że jest wybór zły i jeszcze gorszy.
Po misji nie działo się nic dziwnego (nie wliczając zachowania Ackera); treningi mieliśmy dalej tak samo rozłożone jak wcześniej. Nie było najmniejszego problemu by wrócić do naszego porządku dziennego. Dwa dni po powrocie Ackera od medyków zostałam poproszona na rozmowę z niejakim podpułkownikiem Damianem Flaksem. Byłam trochę zdziwiona tym, bo nic ostatnio złego nie zrobiłam, a ppłk. Flaks nie był nikim. Był ceniony wśród dowódców, ale był też osobą, za którą ludzie nie przepadali – był wścibski, arogancki i egoistyczny, a swoje stanowisko zajął w bardzo młodym wieku (bodajże 27 lat?), co dodatkowo nie przysparzało mu zwolenników. Niewiele mogłam zrobić, więc po prostu od razu po popołudniowym treningu zapukałam do jego gabinetu.
– Wejść! – usłyszałam zza drzwi. Nacisnęłam metalową klamkę i drzwi z łatwością otworzyły się na idealnie naoliwionych zawiasach. – Och, to ty Addelline! Siadaj, siadaj – podpułkownik wskazał mi krzesło po drugiej stronie jego biurka. Gdy weszłam, oczywiście Troya weszła za mną. Podpułkownik zmarszczył nieco nos, co nie umknęło jego uwadze.
– Pan wybaczy, ale raczej nie ma takiej możliwości by mogła stąd wyjść – powiedziałam, kładąc dłoń na łbie suczki. Podpułkownik pokiwał wolno głową.
Wyglądał tak jak na młodego dowódcę przystało. Jego czarne włosy były starannie i krótko przycięte, podobnie niewielka broda. Oczy były niebieskie i inteligentne i bacznie obserwowały otoczenie. Wyglądał też na dobrze zbudowanego, gdy jednak wstał zdziwiłam się jego wzrostem – był bowiem niewiele wyższy ode mnie.
Jego gabinet natomiast był bogato wyposażony. Drzwi po wewnętrznej stronie obite były czerwoną skórą, na podłodze leżał również miękki i również czerwony dywan. Ściany pozostały białe. Drewniane, duże biurko wyglądało na ciężkie i stało naprzeciw drzwi pod oknem. Podpułkownik siedział za biurkiem, bliżej okna, tak, że mógł patrzeć na cały gabinet. Na pozostałych trzech ścianach pomieszczenia były półki, które wręcz uginały się pod ciężarem książek piętrzących się na nich.
Jako, że moje pomieszczenie sypialne, które dzieliłam z wszystkimi innymi dziewczynami-psiarzami, było bardzo surowo urządzone poczułam się dziwnie w tym bogato urządzonym pomieszczeniu. Nie pokazując jednak nic podeszłam do krzesła naprzeciwko ppłk., które również było obite czerwoną skórą. Usiadłam na nim, ręce położyłam na udach i spojrzałam na ppłk. Flaksa; mój pies usiadł po mojej lewej stronie.
– Czy coś zrobiłam nie tak, panie podpułkowniku? – spytałam wciąż nie znając powodu mojego bycia tutaj.
– Ty? Skąd, skąd, moja droga! – oburzył się. – Chciałem z tobą porozmawiać, ponieważ jesteś właśnie jedną z najlepszych! – Nastała chwila ciszy, w której wyraz twarzy mężczyzny zmieniła się, a jego ton stał się tajemniczy i zaczął mówić przyciszonym głosem. – Addelline, wiesz może czym się zajmuję?
– No... jest pan jednym z ważniejszych członków góry, ale niższej rangi... Wyższe zaczynają się od stopnia pułkownika włącznie... Zapewne daje pan żołnierzom jakieś rozkazy; może organizuje misje... Nie wiem, nie interesowałam się kto czym się zajmuje.
– Cóż, moja droga, co do pierwszej części się nie pomyliłaś, ale co do drugiej to widać, że nie masz zielonego pojęcia. Otóż jestem obserwatorem. Podobnie zresztą jak ty.
Uniosłam brew zdziwiona.
– Nie bardzo rozumiem...
– Oczywiście, oczywiście, bo ta twoja obserwacja jest... jakby to ująć...? Wrodzona, powiedzmy. Od zawsze bacznie obserwujesz otoczenie, mało mówisz. Trochę jak kronikarz, ale nie spisujesz tego wszystkiego. Ja natomiast zostałem przydzielony do pracy obserwatora. Takich obserwatorów tutaj jest wielu: niektórzy to medycy, niektórzy to zwykli szeregowi, niektórzy mające wyższe stopnie. Naszym zadaniem jest obserwowanie was, mamy dokładnie podane wasze numery zespołowe i imiona i każdy obserwator ma może sześć takich osób i piszemy comiesięczny raport o was. Prawdopodobnie ma to na celu wyłapanie jakichś szczególnie utalentowanych, mających szczególne umiejętności.
– Rozumiem, że jestem jedną z osób, które ma pan obserwować, tak? – wtrąciłam się. Podpułkownik pokiwał głową.
– Zauważyłem, że jesteś, prócz bycia obserwatorem, bardzo dobra w walce. Nie miałem niestety okazji obserwować cię na misji, ale na pewno byłaś świetna.
– Tak naprawdę niewiele zrobiłam.
– Łatwo jednak zobaczyć też, że gdy walisz w tych sztucznych wrogów wkładasz w to dużo emocji... Gniew... Strach... Zazdrość... Może nawet smutek i tęsknota?
Spojrzałam na niego marszcząc brwi. Musiał być cholernie dobrym obserwatorem, bo rzeczywiście miał rację. Na treningach próbowałam wyzbyć się tych emocji by mi nie przeszkadzały w życiu codziennym. Moje serce lekko przyspieszyło, a w umyśle zapaliła się czerwona lampka „Uważaj, on może za dużo wiedzieć”.
– Tęsknota to ludzka rzecz – ciągnął mężczyzna. – Żołnierze również tęsknią za ukochaną kobietą, żoną, dzieckiem... Zwykle rodziną. Ty i twoi kompani jesteście jeszcze bardzo młodzi, nie dziwię się więc, że tak jest. W końcu nie widzieliście rodzin już od ponad dwóch lat. Oni od was też nie mieli żadnych wiadomości. Może myślą, że żyjecie, dobrze sobie tu radzicie i po prostu jesteście zarobieni. Mogą też myśleć, że zginęliście.
Wstałam z krzesła gwałtownie, odwróciłam się i skierowałam kroki w stronę drzwi.
– Panno Addelline, nie skończyłem jeszcze! – odezwał się.
– Nie chcę tego słuchać!
– Podnosisz głos na starszego stopniem? To nieładnie, a grozi za to kara. I przypominam, że mimo iż jesteście jednostką specjalną przestrzeganie hierarchii nadal was obowiązuje!
Zatrzymałam się. Miał rację; pieprzoną rację. Poinformowano nas jakiemu stopniu odpowiada nasza przynależność do Oddziału Człowiek-Zwierzę – każdy z nas ma stopień równy kapitanowi.
– Może chciałabyś odwiedzić swoją rodzinę, co? – mężczyzna zniżył głos. – Twoi rodzice na pewno tęsknią, a twoi bracia na pewno się ucieszą na twój widok.
Przygryzłam dolną wargę i lekko obróciłam się w jego stronę. Znów miał rację. Myślałam, że o nich zapomniała, ale tak nie było. Nie byłam też głupia: w tym świecie nie ma nic za darmo. A zwłaszcza od takiego człowieka jak ten tu palant, podpułkownik.
– Czego chcesz w zamian?
Podpułkownik Damian Flaks uśmiechnął się tajemniczo i złowrogo.
Witajcie, moi drodzy!
Dziś przed Wami znajduje się drugi rozdział mojego opowiadanka i podziękowania za przeczytanie go. Jest krótszy od pierwszego i dzieje się w nim nieco mniej. Głównie są to przemyślenia i w pewnym stopniu objaśnienia. Mam nadzieję jednak, że Was nie przynudzał. Jeśli tak, to przepraszam. Jeśli są jakieś błędy piszcie, a poprawię.
Oczywiście proszę o komenty i opinie w nich na temat rozdziału oraz zapraszam do obserwacji bloga.
To wszystko na dziś.
Pozdrawiam
INU
Na szczęście żadnemu z członków mojej grupy nic się nie stało – ani ich towarzyszom. Mojej Troyi również, prócz tego, że była w terenie po raz pierwszy od... dwóch lat? Chyba, że podczas szkoleń z nią wychodzili. Ale ja nie mam bladego pojęcia o jej szkoleniu. Nikt z nas nic o tym nie wie. Właściwie to o nas też wiedziało niewiele osób. Oczywiście te misje były pewnym ryzykiem, a w gazetach nagłówki po każdej z nich brzmiały „Dzieciaki i ich zwierzaki znowu w akcji! Policja nie wie nic na ten temat! Czyżbyśmy mieli swoich bohaterów?” lub podobnie. Łatwo się domyślić, że zostaniemy przedstawieni rządowi gdy góra uzna, że możemy ruszyć na pole bitwy. Jeśli jeszcze w ogóle zostanie jakieś pole bitwy.
Po naszej misji z ważnym plikiem nie widziałam Ackera i jego psa przez tydzień lub półtora. Gdy w końcu wrócił został przywitany przez nas uśmiechami, okrzykami radości i wiwatami, ale widać było, że on sam nie jest z siebie taki dumny. Wyglądał raczej na przybitego. Chciałam z nim pogadać na ten temat, ale on nie chciał.
– Po prostu w pewnym sensie dałem plamę, Addelline. To wszystko.
Obwiniał się o śmierć tego sierżanta. Ale czy rzeczywiście był za to odpowiedzialny? Przecież, sami zobaczcie, sierżant miał nas również pilnować i w razie potrzeby korygować błędy. Gdy zostaliśmy zatrzymani przez clowna na pewno miał świadomość, że ryzykuje, wychodząc z ciężarówki. Ale jeśli nie on, to kto by wyszedł? Kierowcy byli zbyt przerażeni, a Ackerowi nie pozwoliłby wyjść, nieważne jak bardzo by się upierał. Byliśmy zbyt dużo warci by głupio ryzykować. Ale dla Ackera czy dla mnie nie byłoby to żadne ryzyko, czyż nie? Robor lub Troya od razu by wyczuli intencje clowna i ostrzegli by nas, jednocześnie nie pozwalając nas zabić. Tak to działało. Więc Acker miał rację? Jeśli tak byłam równie winna jak on. Byłam również świadoma, że jeśli zostaniemy rzeczywiście wykorzystani zginie dużo więcej osób, również naszych braci. Sierżant był jedynie początkiem na naszej drodze żołnierza. Teraz przydałoby się powiedzieć coś w rodzaju „Będę więc dalej dumnie kroczyć by przynieść cześć tym, którzy przeze mnie zginęli!” ale to brzmi dziwnie jak na mój gust. To nie w moim stylu. Będę po prostu żyć ze świadomością, że jest wybór zły i jeszcze gorszy.
Po misji nie działo się nic dziwnego (nie wliczając zachowania Ackera); treningi mieliśmy dalej tak samo rozłożone jak wcześniej. Nie było najmniejszego problemu by wrócić do naszego porządku dziennego. Dwa dni po powrocie Ackera od medyków zostałam poproszona na rozmowę z niejakim podpułkownikiem Damianem Flaksem. Byłam trochę zdziwiona tym, bo nic ostatnio złego nie zrobiłam, a ppłk. Flaks nie był nikim. Był ceniony wśród dowódców, ale był też osobą, za którą ludzie nie przepadali – był wścibski, arogancki i egoistyczny, a swoje stanowisko zajął w bardzo młodym wieku (bodajże 27 lat?), co dodatkowo nie przysparzało mu zwolenników. Niewiele mogłam zrobić, więc po prostu od razu po popołudniowym treningu zapukałam do jego gabinetu.
– Wejść! – usłyszałam zza drzwi. Nacisnęłam metalową klamkę i drzwi z łatwością otworzyły się na idealnie naoliwionych zawiasach. – Och, to ty Addelline! Siadaj, siadaj – podpułkownik wskazał mi krzesło po drugiej stronie jego biurka. Gdy weszłam, oczywiście Troya weszła za mną. Podpułkownik zmarszczył nieco nos, co nie umknęło jego uwadze.
– Pan wybaczy, ale raczej nie ma takiej możliwości by mogła stąd wyjść – powiedziałam, kładąc dłoń na łbie suczki. Podpułkownik pokiwał wolno głową.
Wyglądał tak jak na młodego dowódcę przystało. Jego czarne włosy były starannie i krótko przycięte, podobnie niewielka broda. Oczy były niebieskie i inteligentne i bacznie obserwowały otoczenie. Wyglądał też na dobrze zbudowanego, gdy jednak wstał zdziwiłam się jego wzrostem – był bowiem niewiele wyższy ode mnie.
Jego gabinet natomiast był bogato wyposażony. Drzwi po wewnętrznej stronie obite były czerwoną skórą, na podłodze leżał również miękki i również czerwony dywan. Ściany pozostały białe. Drewniane, duże biurko wyglądało na ciężkie i stało naprzeciw drzwi pod oknem. Podpułkownik siedział za biurkiem, bliżej okna, tak, że mógł patrzeć na cały gabinet. Na pozostałych trzech ścianach pomieszczenia były półki, które wręcz uginały się pod ciężarem książek piętrzących się na nich.
Jako, że moje pomieszczenie sypialne, które dzieliłam z wszystkimi innymi dziewczynami-psiarzami, było bardzo surowo urządzone poczułam się dziwnie w tym bogato urządzonym pomieszczeniu. Nie pokazując jednak nic podeszłam do krzesła naprzeciwko ppłk., które również było obite czerwoną skórą. Usiadłam na nim, ręce położyłam na udach i spojrzałam na ppłk. Flaksa; mój pies usiadł po mojej lewej stronie.
– Czy coś zrobiłam nie tak, panie podpułkowniku? – spytałam wciąż nie znając powodu mojego bycia tutaj.
– Ty? Skąd, skąd, moja droga! – oburzył się. – Chciałem z tobą porozmawiać, ponieważ jesteś właśnie jedną z najlepszych! – Nastała chwila ciszy, w której wyraz twarzy mężczyzny zmieniła się, a jego ton stał się tajemniczy i zaczął mówić przyciszonym głosem. – Addelline, wiesz może czym się zajmuję?
– No... jest pan jednym z ważniejszych członków góry, ale niższej rangi... Wyższe zaczynają się od stopnia pułkownika włącznie... Zapewne daje pan żołnierzom jakieś rozkazy; może organizuje misje... Nie wiem, nie interesowałam się kto czym się zajmuje.
– Cóż, moja droga, co do pierwszej części się nie pomyliłaś, ale co do drugiej to widać, że nie masz zielonego pojęcia. Otóż jestem obserwatorem. Podobnie zresztą jak ty.
Uniosłam brew zdziwiona.
– Nie bardzo rozumiem...
– Oczywiście, oczywiście, bo ta twoja obserwacja jest... jakby to ująć...? Wrodzona, powiedzmy. Od zawsze bacznie obserwujesz otoczenie, mało mówisz. Trochę jak kronikarz, ale nie spisujesz tego wszystkiego. Ja natomiast zostałem przydzielony do pracy obserwatora. Takich obserwatorów tutaj jest wielu: niektórzy to medycy, niektórzy to zwykli szeregowi, niektórzy mające wyższe stopnie. Naszym zadaniem jest obserwowanie was, mamy dokładnie podane wasze numery zespołowe i imiona i każdy obserwator ma może sześć takich osób i piszemy comiesięczny raport o was. Prawdopodobnie ma to na celu wyłapanie jakichś szczególnie utalentowanych, mających szczególne umiejętności.
– Rozumiem, że jestem jedną z osób, które ma pan obserwować, tak? – wtrąciłam się. Podpułkownik pokiwał głową.
– Zauważyłem, że jesteś, prócz bycia obserwatorem, bardzo dobra w walce. Nie miałem niestety okazji obserwować cię na misji, ale na pewno byłaś świetna.
– Tak naprawdę niewiele zrobiłam.
– Łatwo jednak zobaczyć też, że gdy walisz w tych sztucznych wrogów wkładasz w to dużo emocji... Gniew... Strach... Zazdrość... Może nawet smutek i tęsknota?
Spojrzałam na niego marszcząc brwi. Musiał być cholernie dobrym obserwatorem, bo rzeczywiście miał rację. Na treningach próbowałam wyzbyć się tych emocji by mi nie przeszkadzały w życiu codziennym. Moje serce lekko przyspieszyło, a w umyśle zapaliła się czerwona lampka „Uważaj, on może za dużo wiedzieć”.
– Tęsknota to ludzka rzecz – ciągnął mężczyzna. – Żołnierze również tęsknią za ukochaną kobietą, żoną, dzieckiem... Zwykle rodziną. Ty i twoi kompani jesteście jeszcze bardzo młodzi, nie dziwię się więc, że tak jest. W końcu nie widzieliście rodzin już od ponad dwóch lat. Oni od was też nie mieli żadnych wiadomości. Może myślą, że żyjecie, dobrze sobie tu radzicie i po prostu jesteście zarobieni. Mogą też myśleć, że zginęliście.
Wstałam z krzesła gwałtownie, odwróciłam się i skierowałam kroki w stronę drzwi.
– Panno Addelline, nie skończyłem jeszcze! – odezwał się.
– Nie chcę tego słuchać!
– Podnosisz głos na starszego stopniem? To nieładnie, a grozi za to kara. I przypominam, że mimo iż jesteście jednostką specjalną przestrzeganie hierarchii nadal was obowiązuje!
Zatrzymałam się. Miał rację; pieprzoną rację. Poinformowano nas jakiemu stopniu odpowiada nasza przynależność do Oddziału Człowiek-Zwierzę – każdy z nas ma stopień równy kapitanowi.
– Może chciałabyś odwiedzić swoją rodzinę, co? – mężczyzna zniżył głos. – Twoi rodzice na pewno tęsknią, a twoi bracia na pewno się ucieszą na twój widok.
Przygryzłam dolną wargę i lekko obróciłam się w jego stronę. Znów miał rację. Myślałam, że o nich zapomniała, ale tak nie było. Nie byłam też głupia: w tym świecie nie ma nic za darmo. A zwłaszcza od takiego człowieka jak ten tu palant, podpułkownik.
– Czego chcesz w zamian?
Podpułkownik Damian Flaks uśmiechnął się tajemniczo i złowrogo.
Witajcie, moi drodzy!
Dziś przed Wami znajduje się drugi rozdział mojego opowiadanka i podziękowania za przeczytanie go. Jest krótszy od pierwszego i dzieje się w nim nieco mniej. Głównie są to przemyślenia i w pewnym stopniu objaśnienia. Mam nadzieję jednak, że Was nie przynudzał. Jeśli tak, to przepraszam. Jeśli są jakieś błędy piszcie, a poprawię.
Oczywiście proszę o komenty i opinie w nich na temat rozdziału oraz zapraszam do obserwacji bloga.
To wszystko na dziś.
Pozdrawiam
INU
niedziela, 30 sierpnia 2015
Rozdział I
Odkąd się zaciągnęłam minęło już dwa i pół roku. Każdy dzień był spędzany na ćwiczeniach i doskonaleniu się. Oczywiście od tego czasu nikt z nas nie widział swoich rodzin, ale z upływem czasu coraz mniej odczuwaliśmy potrzebę zobaczenia ich. Z resztą, jakby nie patrzeć, jesteśmy tu by zwalczyć to.
Od kilku miesięcy – jeśli się nie mylę to od jakichś trzech – brano nas na tak zwane Misje Próbne. Oczywiście nie całą grupę. Starano się dobierać tak grupy (coś w rodzaju mini-oddziałów) by były i sile i słabe osoby i by każdy z nich uczył się działać w drużynie. I były one oczywiście na tyle łatwe by nie zginąć, ale i na tyle trudne by czegoś nowego się nauczyć i byśmy mieli zadyszkę.
Ja załapałam się na jedną z ostatnich taki misji. Łapię się do jednych z tych mocniejszych osób więc z automatu byłam w ataku. Misja była prosta, z tego co było słychać – jedynie przetransportowanie ważnych i raczej tajnych plików z jednej bazy wojskowej do drugiej. Z tego co słyszałam były tam i plany ataku na to, i wszelkie zdobyte na temat tego informacje; czyli po prostu coś co lepiej by się nie dostało w ręce, tak zwanych przez wojskowych, Oddziału Samobójców. Oni sami siebie nazywali Towarzysze Ponownego Oczyszczenia Rodzaju Ludzkiego (TPORL), a głosili ideę o tym, iż jakoby Matka Natura przyzwała te potwory by przetrzebić rodzaj ludzki, by popchnąć ewolucję człowieka do działania, by usunąć szkodniki z Ziemi. Słowem nie mieli nic przeciwko śmierci własnej i rodziny, dlatego nazywamy ich Samobójcami.
Mieli oni to do siebie, że lubili nam utrudniać robotę. Niemal pewnym było to, że w wojsku są ludzie, którzy należą do Samobójców, dlatego niektóre rzeczy udawało im się zdobyć. Wszyscy wiedzieli też, że w Oddziałach Człowiek-Zwierzę takich osób nie ma i dlatego nas poproszono, czy raczej dostaliśmy taki rozkaz, byśmy pilnowali tego przewozu. Ryzyko? Niewielkie. Dlatego nasze dowództwo zgodziło się na to i już miesiąc przed misją grupa była gotowa.
Wszystkie pliki mieściły się na pendrivie, który przewożony miał być w jednej z trzech pancernych ciężarówek umieszczony w wielkiej pancernej walizce. Każda z ciężarówek miała pojechać inną trasą, a ta zmieniała się każdego dnia. W dniu wyjechania natomiast zmieniła się trzy razy. I to wszystko dla bezpieczeństwa.
Jak łatwo się domyślić nasz mini-oddział został podzielony na trzy mniejsze grupy. W każdej były dwie mocne osoby, z czego jedna była dowódcą pododdziału, jedna średnia i dwie lub trzy słabe. Oczywiście jechaliśmy z jednym sierżantem w ciężarówce by jednak miał na nas oko jakby co. Nie, nie byłam dowódcą mojej grupy z czego się cieszyłam, ale zostałam jednak przydzielona do tej ciężarówki z pendrivem, z czego cieszyłam się już mniej. Dowódcą był mój przyjaciel, również psiarz, o pseudonimie Acker z dużym dobermanem Roborem. Acker, jak przystało na chłopaka, był wyższy ode mnie i dużo bardziej charyzmatyczny niż ja. Pewnie dlatego w grupie nie było żadnych sprzeciwów. A może to przez to, że Acker jest w czołowej piątce? A może wojskowe przeszkolenie stępiło języki tamtym? Zresztą, mnie to nie interesuje. Prócz nas dwojga była jedna osoba średnia – dziewczyna Jasmine z sokołem Dannym – i trzy słabe: jeden sokolarz i dwaj kociarze. Dokładniej: sokolarzem był milczący całą drogę chłopak Teon z sokołem Elmerem, a kociarzami były dwie przyjaciółki, szczebiocące całą drogę: Kinga i Samantha z (odpowiednio) Filemonem oraz Klarą.
Kinga i Samantha były strasznie podniecone faktem, że biorą udział w tak ważnej misji. Cały miesiąc przed gadały o tym razem, ale przez regulamin, zakazujący udzielania szczegółów na temat misji, nie mogły powiedzieć o tym innym psiapsiółkom. Gdy wsiadły do ciężarówki nieco się uspokoiły, ale i tak wciąż gadały.
W środku ciężarówki było dosyć ciemno, bo jedyne okienko mieściło się na drzwiach i było zabrudzone i okratowane, oraz duszno. Przy ścianach były wąskie ławeczki, na których usiedliśmy, a na środku, na podwyższeniu, stała walizka z cennym ładunkiem.
Wyjechaliśmy o jedenastej z minutami spod południowej głównej bazy wojskowej wraz z innymi ciężarówkami. Nasza jechała na czele i szybko wszystkie się rozdzieliły. Potwornie trzęsło w środku i podskakiwaliśmy na każdym kamyczku, wyboju i dziurze (oczywiście nie dotyczyło to walizki, która była przypięta do podwyższenia). Troya po raz pierwszy jechała w takiej ciężarówce i wydawała mi się niespokojna faktem, że nie wie gdzie jedzie. Oczywiście inni by tego nie zauważyli, ale ja spędziłam z nią ostatnie półtora roku i z dnia na dzień coraz lepiej ją znałam i wiedziałam kiedy jest zestresowana. Położyłam jej dłoń na łbie i suczka nieco się uspokoiła.
Jadąc można było wpaść w monotonię, gdyż jedynymi dźwiękami były głosy Kingi i Samanthy oraz monotonia silnika. Nie dało się jednak zasnąć przez trzęsienie. Nie miało być żadnych przystanków, tylko jechanie z jednej bazy do drugiej bazy.
Nagle zatrzymaliśmy się gwałtownie z piskiem. Wszystkie osoby w ciężarówce poleciały gwałtownie do przodu, włącznie z sierżantem, który też się tego nie spodziewał. Wszyscy szybko wstali i stanęli w gotowości. Psy zjeżyły się i nastawiły uszy. Czułam od Troyi jaka jest napięta, gotowa w każdej chwili do ataku. Widziałam też, że dopóki jej nie pozwolę ona niczego i nikogo nie zaatakuje.
Sierżant podszedł do części bliższej kabiny dwóch kierowców i zapukał w zasuwkę.
– Co się tam dzieje?! – zawołał. Zasuwka otworzyła się i ukazały się w niej dwoje niebieskich
i bardzo przerażonych oczu.
– Clown – odpowiedział kierowca. – Na drodze stoi clown z shotgun’em... i coś gada...
Na czole sierżanta pojawiła się głęboka zmarszczka gdy zmarszczył brwi. Skinął głową na Ackera.
– Wszyscy w gotowości.
Sierżant zbliżył się do tyłu ciężarówki by wyjść.
– Zostajecie tu – powiedział otwierając drzwi. Starannie zamknął je za sobą. Kierowca natomiast nie zasunął zasuwki i nasz dowódca patrzył na całą sytuację przez malutkie okienko.
– Co się dzieje? – spytał Teon, trzymając swego ptaka na ramieniu i głaszcząc go palcem.
– Sierżant podchodzi do clowna i wita się... gadają o czymś, a clown dosyć gwałtownie macha głową... sierżant sięga do tylnej kieszeni po rewolwer, coś mu się nie podoba... zaczyna wrzeszczeć, każąc przesunąć się clown’owi... O nie!
Gdy tylko ostatnia literka wybrzmiała w jego okrzyku usłyszeliśmy głośny strzał z broni clowna. Kinga i Samantha cicho pisnęły.
– Bez paniki! – krzyknął Acker. – Addelline, Teon do drzwi!
Razem z sokolarzem szybko spełniłam rozkaz i stanęłam w rozkroku, nieco przygarbiona przed drzwiami ciężarówki. Troya stała przede mną najeżona, napięta i warcząca. Jej kły były odsłonięte i wydawały się bardzo białe w tych ciemnościach.
Rozległo się walenie w drzwi przy próbie rozwalenia zamka i w metalu pojawiło się wgniecenie.
– Wszyscy padnij! – rozległ się głos Ackera. To był już odruch, że gdy tylko słyszałam to słowo padałam na ziemię. Przewracając się położyłam rękę na grzbiecie Troyi, która od razu zrozumiała, bez słów, że ma padnąć plackiem i nie ruszać się. Gdy tylko dotknęłam podłogi ciężarówki drzwi poleciały rozwalone strzałem z dużej broni. Gdyby ktokolwiek wtedy stał byłoby po nim: zostałby albo rozkrojony na pół albo zmieciony i przyciśnięty do ściany i zgnieciony.
– Bezpieczna misja bez ryzyka śmierci, dobre sobie – odezwał się Teon gestykulując. Jego ruchy ręki były po prostu rozkazami dla sokoła.
– Troya, atak! – krzyknęłam podnosząc się z ziemi i wskazując na dziurę w ciężarówce. Pies podniósł się dużo szybciej niż ja i gdy ja stałam na nogach ona już powalała rozpędem jednego z napastników. – Troya, nie powstrzymuj się – dodałam. Oznaczało to, że może ich zabić jeśli sytuacja będzie tego wymagać. Wiedziałam, że usłyszy, choćby przez mikro głośniczki wszczepione jej pod skórę obok uszu.
My nie posiadaliśmy broni jako takiej, czyli nie posiadaliśmy jak sierżant kilku spluw. Naszym wyposażeniem był całkiem spory nóż oraz rewolwer z sześcioma nabojami. Nasze szkolenie nie skupiało się bardzo na używaniu broni jak u zwykłych żołnierzy. Starali bardziej się nam wpoić, iż każda rzecz może być bronią i byśmy z tego korzystali. Nóż i pistolet były ostatecznością. Po za tym naszą bronią główną były zwierzęta.
– Za wszelką cenę nie dajcie im dostać się do środka! – krzyknął Acker, który teraz stał przy wejściu do ciężarówki koordynując naszą obronę. – Addelline, idź na przód!
Skinęłam głową i popędziłam pomiędzy atakującymi nas ludźmi, raz wołając Troyę. Kierowcy mieli szczęście, że Acker postanowił kogoś wysłać tutaj, bo clown wyrwał ich drzwi i wchodził do ich kabiny na przedzie ciężarówki. Pstryknęłam palcami by zwrócić uwagę psa i dwoma palcami pokazałam jej clowna. Suczka przyspieszyła z łatwością mnie wyprzedzając. Skoczyła na clowna powalając go i gryźć.
– Zostaw! – krzyknęłam na nią, zbliżając się do leżącego na ziemi i wijącego się clowna. Troya zostawiła go, a jak tylko byłam na tyle blisko by zablokować jego ataki odsunęła się. Chwyciłam go za szyję w żelaznym uścisku i walnęłam jego głową o ziemię. Clown wydał z siebie przeciągły jęk. Jego plastikowa, pomalowana najgorszymi farbami maska wkurzała mnie. Zerwałam ją z jego twarzy i zobaczyłam twarz mężczyzny w średnim wieku. Przy kącikach oczu miał już zmarszczki, podobnie na czole i przy ustach. Jego oczy były jednak żywe i inteligentne. Oczy, którtko przycięte, były czarne z jasnymi pasami.
– Nie wiem po co walczycie – odezwał się – ale pamiętaj: przegracie. Bo nikt nie zwycięży z Matką Naturą! Nikt! Zwłaszcza tak żałosne dzieciaki jak wy!
Po tym jak to powiedział zaczął się krztusić, a z kącika jego ust wypłynęła ślina. Po kilku sekundach był już nieruchomy i nie oddychał. Przyłożyłam mu palec do szyi, ale nie wyczułam pulsu. Z niesmakiem zbliżyłam swoją twarz do jego, wąchając jego ślinę. Trucizna. Za pewne ukryta w zębie lub w pobliżu ust, tak by mógł ją zażyć w takiej sytuacji jak ta.
– Nie jestem dzieckiem – powiedziałam. – Mam już ponad osiemnaście lat.
Ten clown nie był już zagrożeniem, a gdy się rozejrzałam w pobliżu nie było nikogo z jego bandy. Wróciłam więc na tył sprawdzając jak radzi sobie reszta. Było całkiem nieźle, bo akurat zakończyli walkę.
W sumie z moim przeciwnikiem było ich w sumie dwudziestu, a przynajmniej tylu naliczyłam. Wszyscy leżeli teraz na ziemi i wszyscy mieli plastikowe maski clownów na twarzach. Teon zaczął chodzić pomiędzy nimi szukając jakiegoś ocalałego, który mógłby im wyjaśnić czemu ich zaatakowali.
– Nie warto – powiedziałam do sokolarza. – Każdy z nich zażył truciznę i wszyscy są już po drugiej stronie.
– Bałam się, że to my ich zabiliśmy – powiedziała Kinga, nie próbując nawet ukryć przerażenia w swoim głosie, omiatając wzrokiem to pobojowisko.
– Spadł ci kamień z serca? – odezwał się Acker – Walizka zniknęła. Bardzo prawdopodobne, że ją zabrali i uciekli.
– Tam leży – wskazałam palcem metalową skrzynkę i podbiegłam do niej. Była otwarta i odwrócona wnętrzem do ziemi. Szybko wzięłam ją w ręce i zajrzałam do środka. Była wyłożona gąbką i pośrodku znajdowała się pusta, prostopadłościenna przestrzeń. – Nie ma.
– Zawaliliśmy – powiedział Acker. – Jasmine poproś kierowców by skontaktowali się z generałem Tagurem.
Generał Tagur był jednym z patronów Oddziałów Człowiek-Zwierzę. Wielokrotnie mówili nam, że w razie problemów mamy gadać z nim. Mam nadzieję, że to można nazwać problemem godnym uwagi generała.
Dziewczyna skinęła głową i pobiegła do wciąż przestraszonych kierowców. Nie, oni nie byli wojskowymi. Na sto procent nie.
Na szczęście radio nie zostało zepsute i z łatwością skontaktowaliśmy się z dowództwem. W ciągu godziny zaroiło się tu od żołnierzy i wszelkiego rodzaju dowódców. Helikoptery lądowały w pobliżu z hałasem. Acker, jak przystało na dowódcę, opowiedział co się tu stało i wziął całą winę na siebie. Jednakże cała nasza grupa bardzo się zdziwiła słysząc słowa generała:
– Nie martwcie się, nic nie zginęło. Mieliście pustą walizkę.
– Co? Ale przecież... powiedziano nam, że tam jest pendrive! – Acker nie krył swojego oburzenia i zdziwienia.
– Powiedziano to też innym grupom, ale wszystkie trzy ciężarówki przewoziły puste walizki. W rzeczywistości pliki całe i bezpieczne trafiły do celu bez przeszkód w cywilnym pojeździe. Waszym celem było skupienie uwagi Samobójców, by prawdziwej pamięci USB nic się nie stało. I muszę przyznać, że bardzo ładnie sobie poradziliście.
– Co?! Podpucha?! – Acker zachwiał się na nogach. – Sierżant zginął na darmo, a my byliśmy o krok od niej dla... powietrza?!
– Synu, nie było ryzyka śmierci... dla was. Wiedzieliśmy, że wszyscy sobie poradzicie – odparł ze spokojem generał.
– Ale zginął człowiek... żołnierz... Pana żołnierz, generale!
– Młody człowieku, jesteś zmęczony. Wszyscy zostaniecie teraz odwiezieni do swojej bazy i odpoczniecie. Jesteście też zwolnieni z jutrzejszych zajęć. Dzisiejszych też. I na przyszłość radzę ci się martwić mniej o śmierć szarego żołnierza, bo aktualnie giną takich tysiące na polach bitwy. Wkrótce, mam nadzieję, to zmienić, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie wszyscy jesteście gotowi.
Acker był przybity i po raz pierwszy widziałam go w takim stanie. Wzięłam go pod ramię by się nie przewrócił. Jeden z ludzi generała podszedł do nas by zaprowadzić nas do helikoptera, mającego przetransportować nas do bazy. Cała grupka weszła do helikoptera, razem ze zwierzętami.
Witam wszystkich i na początku bardzo chciałabym podziękować za przeczytanie całego pierwszego rozdziału. Jest naprawdę okropnie długi, ale nie miałam serca go rozdzielać na dwie części i nie miałam serca opisywać wszystkiego w skrócie. Jeśli Wam się podoba możecie to traktować jako osłodzenie ostatnich dwóch dni wakacji. Oczywiście ładnie proszę o pozostawienie opinii w komentarzu oraz do obserwowania bloga.
Jeszcze raz bardzo dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam!
Wasza INU.
Od kilku miesięcy – jeśli się nie mylę to od jakichś trzech – brano nas na tak zwane Misje Próbne. Oczywiście nie całą grupę. Starano się dobierać tak grupy (coś w rodzaju mini-oddziałów) by były i sile i słabe osoby i by każdy z nich uczył się działać w drużynie. I były one oczywiście na tyle łatwe by nie zginąć, ale i na tyle trudne by czegoś nowego się nauczyć i byśmy mieli zadyszkę.
Ja załapałam się na jedną z ostatnich taki misji. Łapię się do jednych z tych mocniejszych osób więc z automatu byłam w ataku. Misja była prosta, z tego co było słychać – jedynie przetransportowanie ważnych i raczej tajnych plików z jednej bazy wojskowej do drugiej. Z tego co słyszałam były tam i plany ataku na to, i wszelkie zdobyte na temat tego informacje; czyli po prostu coś co lepiej by się nie dostało w ręce, tak zwanych przez wojskowych, Oddziału Samobójców. Oni sami siebie nazywali Towarzysze Ponownego Oczyszczenia Rodzaju Ludzkiego (TPORL), a głosili ideę o tym, iż jakoby Matka Natura przyzwała te potwory by przetrzebić rodzaj ludzki, by popchnąć ewolucję człowieka do działania, by usunąć szkodniki z Ziemi. Słowem nie mieli nic przeciwko śmierci własnej i rodziny, dlatego nazywamy ich Samobójcami.
Mieli oni to do siebie, że lubili nam utrudniać robotę. Niemal pewnym było to, że w wojsku są ludzie, którzy należą do Samobójców, dlatego niektóre rzeczy udawało im się zdobyć. Wszyscy wiedzieli też, że w Oddziałach Człowiek-Zwierzę takich osób nie ma i dlatego nas poproszono, czy raczej dostaliśmy taki rozkaz, byśmy pilnowali tego przewozu. Ryzyko? Niewielkie. Dlatego nasze dowództwo zgodziło się na to i już miesiąc przed misją grupa była gotowa.
Wszystkie pliki mieściły się na pendrivie, który przewożony miał być w jednej z trzech pancernych ciężarówek umieszczony w wielkiej pancernej walizce. Każda z ciężarówek miała pojechać inną trasą, a ta zmieniała się każdego dnia. W dniu wyjechania natomiast zmieniła się trzy razy. I to wszystko dla bezpieczeństwa.
Jak łatwo się domyślić nasz mini-oddział został podzielony na trzy mniejsze grupy. W każdej były dwie mocne osoby, z czego jedna była dowódcą pododdziału, jedna średnia i dwie lub trzy słabe. Oczywiście jechaliśmy z jednym sierżantem w ciężarówce by jednak miał na nas oko jakby co. Nie, nie byłam dowódcą mojej grupy z czego się cieszyłam, ale zostałam jednak przydzielona do tej ciężarówki z pendrivem, z czego cieszyłam się już mniej. Dowódcą był mój przyjaciel, również psiarz, o pseudonimie Acker z dużym dobermanem Roborem. Acker, jak przystało na chłopaka, był wyższy ode mnie i dużo bardziej charyzmatyczny niż ja. Pewnie dlatego w grupie nie było żadnych sprzeciwów. A może to przez to, że Acker jest w czołowej piątce? A może wojskowe przeszkolenie stępiło języki tamtym? Zresztą, mnie to nie interesuje. Prócz nas dwojga była jedna osoba średnia – dziewczyna Jasmine z sokołem Dannym – i trzy słabe: jeden sokolarz i dwaj kociarze. Dokładniej: sokolarzem był milczący całą drogę chłopak Teon z sokołem Elmerem, a kociarzami były dwie przyjaciółki, szczebiocące całą drogę: Kinga i Samantha z (odpowiednio) Filemonem oraz Klarą.
Kinga i Samantha były strasznie podniecone faktem, że biorą udział w tak ważnej misji. Cały miesiąc przed gadały o tym razem, ale przez regulamin, zakazujący udzielania szczegółów na temat misji, nie mogły powiedzieć o tym innym psiapsiółkom. Gdy wsiadły do ciężarówki nieco się uspokoiły, ale i tak wciąż gadały.
W środku ciężarówki było dosyć ciemno, bo jedyne okienko mieściło się na drzwiach i było zabrudzone i okratowane, oraz duszno. Przy ścianach były wąskie ławeczki, na których usiedliśmy, a na środku, na podwyższeniu, stała walizka z cennym ładunkiem.
Wyjechaliśmy o jedenastej z minutami spod południowej głównej bazy wojskowej wraz z innymi ciężarówkami. Nasza jechała na czele i szybko wszystkie się rozdzieliły. Potwornie trzęsło w środku i podskakiwaliśmy na każdym kamyczku, wyboju i dziurze (oczywiście nie dotyczyło to walizki, która była przypięta do podwyższenia). Troya po raz pierwszy jechała w takiej ciężarówce i wydawała mi się niespokojna faktem, że nie wie gdzie jedzie. Oczywiście inni by tego nie zauważyli, ale ja spędziłam z nią ostatnie półtora roku i z dnia na dzień coraz lepiej ją znałam i wiedziałam kiedy jest zestresowana. Położyłam jej dłoń na łbie i suczka nieco się uspokoiła.
Jadąc można było wpaść w monotonię, gdyż jedynymi dźwiękami były głosy Kingi i Samanthy oraz monotonia silnika. Nie dało się jednak zasnąć przez trzęsienie. Nie miało być żadnych przystanków, tylko jechanie z jednej bazy do drugiej bazy.
Nagle zatrzymaliśmy się gwałtownie z piskiem. Wszystkie osoby w ciężarówce poleciały gwałtownie do przodu, włącznie z sierżantem, który też się tego nie spodziewał. Wszyscy szybko wstali i stanęli w gotowości. Psy zjeżyły się i nastawiły uszy. Czułam od Troyi jaka jest napięta, gotowa w każdej chwili do ataku. Widziałam też, że dopóki jej nie pozwolę ona niczego i nikogo nie zaatakuje.
Sierżant podszedł do części bliższej kabiny dwóch kierowców i zapukał w zasuwkę.
– Co się tam dzieje?! – zawołał. Zasuwka otworzyła się i ukazały się w niej dwoje niebieskich
i bardzo przerażonych oczu.
– Clown – odpowiedział kierowca. – Na drodze stoi clown z shotgun’em... i coś gada...
Na czole sierżanta pojawiła się głęboka zmarszczka gdy zmarszczył brwi. Skinął głową na Ackera.
– Wszyscy w gotowości.
Sierżant zbliżył się do tyłu ciężarówki by wyjść.
– Zostajecie tu – powiedział otwierając drzwi. Starannie zamknął je za sobą. Kierowca natomiast nie zasunął zasuwki i nasz dowódca patrzył na całą sytuację przez malutkie okienko.
– Co się dzieje? – spytał Teon, trzymając swego ptaka na ramieniu i głaszcząc go palcem.
– Sierżant podchodzi do clowna i wita się... gadają o czymś, a clown dosyć gwałtownie macha głową... sierżant sięga do tylnej kieszeni po rewolwer, coś mu się nie podoba... zaczyna wrzeszczeć, każąc przesunąć się clown’owi... O nie!
Gdy tylko ostatnia literka wybrzmiała w jego okrzyku usłyszeliśmy głośny strzał z broni clowna. Kinga i Samantha cicho pisnęły.
– Bez paniki! – krzyknął Acker. – Addelline, Teon do drzwi!
Razem z sokolarzem szybko spełniłam rozkaz i stanęłam w rozkroku, nieco przygarbiona przed drzwiami ciężarówki. Troya stała przede mną najeżona, napięta i warcząca. Jej kły były odsłonięte i wydawały się bardzo białe w tych ciemnościach.
Rozległo się walenie w drzwi przy próbie rozwalenia zamka i w metalu pojawiło się wgniecenie.
– Wszyscy padnij! – rozległ się głos Ackera. To był już odruch, że gdy tylko słyszałam to słowo padałam na ziemię. Przewracając się położyłam rękę na grzbiecie Troyi, która od razu zrozumiała, bez słów, że ma padnąć plackiem i nie ruszać się. Gdy tylko dotknęłam podłogi ciężarówki drzwi poleciały rozwalone strzałem z dużej broni. Gdyby ktokolwiek wtedy stał byłoby po nim: zostałby albo rozkrojony na pół albo zmieciony i przyciśnięty do ściany i zgnieciony.
– Bezpieczna misja bez ryzyka śmierci, dobre sobie – odezwał się Teon gestykulując. Jego ruchy ręki były po prostu rozkazami dla sokoła.
– Troya, atak! – krzyknęłam podnosząc się z ziemi i wskazując na dziurę w ciężarówce. Pies podniósł się dużo szybciej niż ja i gdy ja stałam na nogach ona już powalała rozpędem jednego z napastników. – Troya, nie powstrzymuj się – dodałam. Oznaczało to, że może ich zabić jeśli sytuacja będzie tego wymagać. Wiedziałam, że usłyszy, choćby przez mikro głośniczki wszczepione jej pod skórę obok uszu.
My nie posiadaliśmy broni jako takiej, czyli nie posiadaliśmy jak sierżant kilku spluw. Naszym wyposażeniem był całkiem spory nóż oraz rewolwer z sześcioma nabojami. Nasze szkolenie nie skupiało się bardzo na używaniu broni jak u zwykłych żołnierzy. Starali bardziej się nam wpoić, iż każda rzecz może być bronią i byśmy z tego korzystali. Nóż i pistolet były ostatecznością. Po za tym naszą bronią główną były zwierzęta.
– Za wszelką cenę nie dajcie im dostać się do środka! – krzyknął Acker, który teraz stał przy wejściu do ciężarówki koordynując naszą obronę. – Addelline, idź na przód!
Skinęłam głową i popędziłam pomiędzy atakującymi nas ludźmi, raz wołając Troyę. Kierowcy mieli szczęście, że Acker postanowił kogoś wysłać tutaj, bo clown wyrwał ich drzwi i wchodził do ich kabiny na przedzie ciężarówki. Pstryknęłam palcami by zwrócić uwagę psa i dwoma palcami pokazałam jej clowna. Suczka przyspieszyła z łatwością mnie wyprzedzając. Skoczyła na clowna powalając go i gryźć.
– Zostaw! – krzyknęłam na nią, zbliżając się do leżącego na ziemi i wijącego się clowna. Troya zostawiła go, a jak tylko byłam na tyle blisko by zablokować jego ataki odsunęła się. Chwyciłam go za szyję w żelaznym uścisku i walnęłam jego głową o ziemię. Clown wydał z siebie przeciągły jęk. Jego plastikowa, pomalowana najgorszymi farbami maska wkurzała mnie. Zerwałam ją z jego twarzy i zobaczyłam twarz mężczyzny w średnim wieku. Przy kącikach oczu miał już zmarszczki, podobnie na czole i przy ustach. Jego oczy były jednak żywe i inteligentne. Oczy, którtko przycięte, były czarne z jasnymi pasami.
– Nie wiem po co walczycie – odezwał się – ale pamiętaj: przegracie. Bo nikt nie zwycięży z Matką Naturą! Nikt! Zwłaszcza tak żałosne dzieciaki jak wy!
Po tym jak to powiedział zaczął się krztusić, a z kącika jego ust wypłynęła ślina. Po kilku sekundach był już nieruchomy i nie oddychał. Przyłożyłam mu palec do szyi, ale nie wyczułam pulsu. Z niesmakiem zbliżyłam swoją twarz do jego, wąchając jego ślinę. Trucizna. Za pewne ukryta w zębie lub w pobliżu ust, tak by mógł ją zażyć w takiej sytuacji jak ta.
– Nie jestem dzieckiem – powiedziałam. – Mam już ponad osiemnaście lat.
Ten clown nie był już zagrożeniem, a gdy się rozejrzałam w pobliżu nie było nikogo z jego bandy. Wróciłam więc na tył sprawdzając jak radzi sobie reszta. Było całkiem nieźle, bo akurat zakończyli walkę.
W sumie z moim przeciwnikiem było ich w sumie dwudziestu, a przynajmniej tylu naliczyłam. Wszyscy leżeli teraz na ziemi i wszyscy mieli plastikowe maski clownów na twarzach. Teon zaczął chodzić pomiędzy nimi szukając jakiegoś ocalałego, który mógłby im wyjaśnić czemu ich zaatakowali.
– Nie warto – powiedziałam do sokolarza. – Każdy z nich zażył truciznę i wszyscy są już po drugiej stronie.
– Bałam się, że to my ich zabiliśmy – powiedziała Kinga, nie próbując nawet ukryć przerażenia w swoim głosie, omiatając wzrokiem to pobojowisko.
– Spadł ci kamień z serca? – odezwał się Acker – Walizka zniknęła. Bardzo prawdopodobne, że ją zabrali i uciekli.
– Tam leży – wskazałam palcem metalową skrzynkę i podbiegłam do niej. Była otwarta i odwrócona wnętrzem do ziemi. Szybko wzięłam ją w ręce i zajrzałam do środka. Była wyłożona gąbką i pośrodku znajdowała się pusta, prostopadłościenna przestrzeń. – Nie ma.
– Zawaliliśmy – powiedział Acker. – Jasmine poproś kierowców by skontaktowali się z generałem Tagurem.
Generał Tagur był jednym z patronów Oddziałów Człowiek-Zwierzę. Wielokrotnie mówili nam, że w razie problemów mamy gadać z nim. Mam nadzieję, że to można nazwać problemem godnym uwagi generała.
Dziewczyna skinęła głową i pobiegła do wciąż przestraszonych kierowców. Nie, oni nie byli wojskowymi. Na sto procent nie.
Na szczęście radio nie zostało zepsute i z łatwością skontaktowaliśmy się z dowództwem. W ciągu godziny zaroiło się tu od żołnierzy i wszelkiego rodzaju dowódców. Helikoptery lądowały w pobliżu z hałasem. Acker, jak przystało na dowódcę, opowiedział co się tu stało i wziął całą winę na siebie. Jednakże cała nasza grupa bardzo się zdziwiła słysząc słowa generała:
– Nie martwcie się, nic nie zginęło. Mieliście pustą walizkę.
– Co? Ale przecież... powiedziano nam, że tam jest pendrive! – Acker nie krył swojego oburzenia i zdziwienia.
– Powiedziano to też innym grupom, ale wszystkie trzy ciężarówki przewoziły puste walizki. W rzeczywistości pliki całe i bezpieczne trafiły do celu bez przeszkód w cywilnym pojeździe. Waszym celem było skupienie uwagi Samobójców, by prawdziwej pamięci USB nic się nie stało. I muszę przyznać, że bardzo ładnie sobie poradziliście.
– Co?! Podpucha?! – Acker zachwiał się na nogach. – Sierżant zginął na darmo, a my byliśmy o krok od niej dla... powietrza?!
– Synu, nie było ryzyka śmierci... dla was. Wiedzieliśmy, że wszyscy sobie poradzicie – odparł ze spokojem generał.
– Ale zginął człowiek... żołnierz... Pana żołnierz, generale!
– Młody człowieku, jesteś zmęczony. Wszyscy zostaniecie teraz odwiezieni do swojej bazy i odpoczniecie. Jesteście też zwolnieni z jutrzejszych zajęć. Dzisiejszych też. I na przyszłość radzę ci się martwić mniej o śmierć szarego żołnierza, bo aktualnie giną takich tysiące na polach bitwy. Wkrótce, mam nadzieję, to zmienić, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie wszyscy jesteście gotowi.
Acker był przybity i po raz pierwszy widziałam go w takim stanie. Wzięłam go pod ramię by się nie przewrócił. Jeden z ludzi generała podszedł do nas by zaprowadzić nas do helikoptera, mającego przetransportować nas do bazy. Cała grupka weszła do helikoptera, razem ze zwierzętami.
***
Gdy wróciliśmy kazano nam dać nasze zwierzęta medykom by je obejrzeli czy wszystko z nimi w porządku. Ackera też wzięli medycy i tego dnia widziałam go po raz ostatni prowadzonego przez mężczyznę w białym kitlu. Ja natomiast wróciłam do hali dziewczyn-psiarzy by wziąć prysznic i położyć się. I szczerze nie podobało mi się to jak generał nas oszukał oraz to jak niewzruszenie zareagował na śmierć sierżanta.Witam wszystkich i na początku bardzo chciałabym podziękować za przeczytanie całego pierwszego rozdziału. Jest naprawdę okropnie długi, ale nie miałam serca go rozdzielać na dwie części i nie miałam serca opisywać wszystkiego w skrócie. Jeśli Wam się podoba możecie to traktować jako osłodzenie ostatnich dwóch dni wakacji. Oczywiście ładnie proszę o pozostawienie opinii w komentarzu oraz do obserwowania bloga.
Jeszcze raz bardzo dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam!
Wasza INU.
Subskrybuj:
Posty (Atom)