sobota, 26 grudnia 2015

Rozdział IX

– Klaudia! Gdzie jesteś?! Klaudia! – wołała Beatrice. Wyglądało na to, że bardzo się o nią martwiła, mimo że dopiero ją poznała. Cała Trice – wrażliwa i martwiąca się o wszystkich.
– Spokojnie – powiedział Acker kładąc jej rękę na ramieniu. – Nie musisz krzyczeć; zaraz ją znajdziemy.
– Niby jak? – spytałam. – Nie mamy żadnej z jej rzeczy. Psy mogą jej nie wyczuć.
Acker ściągnął brwi w jedną kreskę. On też dostrzegał ten problem. Jego twarz po chwili jednak rozchmurzyła się i uśmiechnął się. Wskazał na Jeffa i Joffa.
– Ponoć nie ma nic lepszego niż sokole oko – powiedział nasz przywódca. – Zaraz to sprawdzimy.
Joffrey rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że i oni są bezradni.
– Nasze ptaki będą do niczego, jeśli nasza kochana Klaudia jest w jakimś budynku – powiedział.
– Warto spróbować – odparł Acker. – Przywołajcie ptaki i każcie mi szukać. Teraz.
Joff wzruszył ramionami, a Jeff bez żadnych protestów zagwizdał. Joffrey po chwili zrobił to samo. Dwa sokoły niczym pociski spadły z nieba i usiadły na rękach chłopaków. Bliźniacy wykonali kilka dziwnych ruchów rękami i szeptali coś do ptaków. Potem puścili je w niebo.
– Jak coś znajdą przylecą tu – powiedział Jeff. Na jego i jego brata prawej ręce, w miejscu gdzie usiadły ptaki, zobaczyłam zadrapania i małe ranki. Efekt nie założenia rękawicy.
Dosyć szybko, bo po ok. dwóch minutach jeden z sokołów wrócił, podleciał do Jeffa i poleciał dalej.
– Za mną – powiedział chłopak, ruszając biegiem za ptakiem. Całą grupką ruszyliśmy za nim.
Przebiegliśmy chyba pół wesołego miasteczka, goniąc za Jeffrey’em i jego sokołem. Chłopak jednak w końcu się zatrzymał, a my zrobiliśmy to samo. Psy wywiesiły języki i dyszały. Kilka metrów przed nami, w kuckach, plecami do nas, siedziała Cecile, a przy niej warował jej pies. Cecile znajdowała się pośrodku pasa zieleni obok jednej z wielu alejek. Kilkanaście metrów przed nią stał długi, niski budynek o ścianach, które kiedyś były białe, a teraz przedstawiały raczej kolor nieba podczas wiosennego deszczu. Nad wejściem do budynku, które mieściło się pośrodku dłuższej ściany, znajdowała się tabliczka z napisem „TOALETA”, a obok niej inna tabliczka z napisem „NIECZYNNE”.
Podeszliśmy do dziewczyny; na przedzie szedł Acker. Silnym, zdecydowanym ruchem podciągnął Cecile do góry. Dziewczyna, nie wiedząc, że to my, przywaliła Ackerowi z całej siły w policzek. Chłopak był jednym z najlepszych w walce, jednak tego się nie spodziewał i nie zdołał tego uniknąć. Jedynie po tym jak oberwał puścił dziewczynę, przyłożył rękę do czerwonego policzka i wyjęczał ciche „ała”. Cecile natomiast, widząc kogo zaatakowała najpierw zrobiła wielkie oczy, otworzyła usta, ale nic nie powiedziała.
– Wybacz, nie wiedziałam, że to ty – odezwała się w końcu, gdy na jej twarz wrócił jej normalny, poważny wyraz twarzy.
– Zamknij się – powiedział Acker. Był wściekły. Widziałam jedynie kawałek jego twarzy, ale niemal czułam agresję od niego bijącą. Nawet Robor, stający obok niego, lekko się odsunął, a jego uszy lekko opadły. Najwyraźniej pies wiedział, że chłopak może być niebezpieczny gdy jest wściekły. – Zacznijmy od tego, że bez pozwolenia czy poinformowania poszłaś gdzieś i olałaś rozkaz od przywódcy.
Cecile stała nadal z poważną miną, ale jej spojrzenie przez chwilę spoczęło na trawie. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale zrobiła. Ona tylko grała twardą, niezależną. Czuła się teraz winna. Zacisnęła jednak pięści i zęby.
– Masz jakieś wyjaśnienie? – spytał Acker, nadal wściekłym tonem.
– Tak jest – odparła szybko Cecile.
– Mów.
– Zobaczyłam człowieka z maską clowna w ręce, kierującego się w tę stronę!
W jednej chwili Acker przestał być wściekły, a stał się zaciekawiony.
– Jesteś pewna, że to jeden z Samobójców? – spytał Jeff. – To jest lunapark, więc… równie dobrze mógłby to być rodzic, który kupił maskę dla swojego dziecka lub coś w tym stylu.
Mimowolnie pokiwałam głową. Bliźniak miał rację, ale jednocześnie żadnego znaku nie powinno się lekceważyć.
– Maski clownów stąd różnią się od masek Samobójców – powiedziała Cecile. – Ta, którą widziałam nie była taka wesoła jak powinna być.
Przemknął pomruk. Ciężko określić czy strachu czy niesmaku.
– Cisza – powiedział Acker. – Gdzie poszedł?
– Nie mam pojęcia – przyznała Cecile. – Zniknął za budynkiem, a gdy chciałam podejść zjawiłeś się ty.
– Addelline, pójdziesz tam i sprawdzisz gdzie on jest – powiedział chłopak, odwracając się do nas, stojących za nim. Spojrzał na mnie. Ja energicznie skinęłam raz głową. Nie chciałam szczególnie zwracać uwagi i tak nielicznych tutaj osób, więc szłam spokojnie i powoli, a przy mojej nodze szła Troya z postawionymi uszami.
Gdy doszłam do budynku przytuliłam się do krótszej ściany; nie było w niej żadnych okien. Popatrzyłam na psa, który spojrzał na mnie. Suczka zamknęła i otworzyła oczy, jakby chciała mi powiedzieć „jestem gotowa”. Skinęłam mimowolnie głową. Poszłam za budynek. Nikogo tam nie było.
Ale było tam czyściej niż się spodziewałam. Nie było śmieci i butelek na ziemi, a jedynie nieliczne niedopałki po papierosach. Kazałam Troi węszyć. Suczka ruszyła z nosem przy ziemi, ale po kilku krokach zatrzymała się i zaczęła chodzić w kółko. Czyżby zgubiła trop? Wydawało mi się to niemożliwe, bo ludzie nie umieją latać czy znikać. Troya spojrzała na mnie wzrokiem proszącym o wybaczenie, że na nic się nie zdała i ponownie przykleiła nos do ziemi, próbując jeszcze raz – z tym samym skutkiem.
Wychyliłam się za kant budynku i pomachałam do reszty grupy, oznajmiając, że jest czysto. Podeszli do mnie, a ja objaśniłam i całą sytuację.
– Tajne przejście? – rzucił szybko jeden z bliźniaków. Acker, zamyślony, pokręcił jednak głową. Nie skomentował tego.
– To… co robimy? – spytałam.
– Czekamy do wieczora – odparł Acker. – Od początku było wiadome, że w ciągu dnia raczej niemożliwym będzie ich odkrycie. Jeśli Cecile naprawdę widziała jednego z Samobójców, oznacza to, iż warto zaczekać. Będziemy musieli w pewnym momencie się schować by nas nie wygonili.
Chłopak wyciągnął plan miasteczka. Były na nim zaznaczone większe atrakcje, toalety i punkty gastronomiczne. Ale niektóre z wymienionych miejsc były zakreślone czerwonym kółeczkiem. Takich miejsc było pięć, może sześć. Acker położył palec na jednej z toalet na mapie.
– Jesteśmy tutaj. Zapoznano mnie wcześniej z faktem, iż na całym terenie lunaparku znajduje się pięć schronów dla ludzi. Kilka z nich jest również przeznaczona na takie tajne misje jak ta, zbudowane przez wojsko, o których nawet dyrektorowie nie wiedzą. Lunapark zamykają o 21., więc myślę, że około 20. musimy być w jednym z tych pomieszczeń. Pracownicy zamkną miasteczko, Samobójcy będą mieli spotkanie, my wyjdziemy z ukrycia i rozbijemy ich bazę.
– Trzeba tylko wyjść w dobrym momencie – dodała Cecile. – W takim, w którym nas nie zauważą, ale też w takim, gdy zobaczymy gdzie się spotykają.
– Prawdopodobnie nie będą spotykać się w jakichś schronach – odezwał się Ferdynand. Wszyscy spojrzeliśmy na niego. – Skoro miasteczko jest zamknięte, a największe i jako takie zagrożenie stanowi ochroniarz, spotkają się na zewnątrz. W końcu ochronę można przekupić.
Zgodziliśmy się z nim. Acker złożył plan i z powrotem go schował. Uśmiechnął się i powiedział:
– Czyli pozostaje nam dobra zabawa aż do wieczora.
* * * Nie mogłam już skupić się na atrakcjach tak jak wcześniej. Stresowałam się misją, a w żołądku czułam ten dziwny uścisk. Moje zdenerwowanie wpływało również na Troyę. Skoro widziała, że ja się denerwuję od razu szukała źródła niebezpieczeństwa, biegała, plątając się pod moimi i moich towarzyszy nogami i miałam problem z uspokojeniem jej.
Kilka minut przed 20. znaleźliśmy jeden ze schronów i zeszliśmy do niego. Wejście było ukryte. Znajdowało się między korzeniami starego jesionu i było na tyle małe, że gruby dowódca mógłby się nie zmieścić. Nim zeszliśmy do dziury Acker kazał Jeffrey’owi i Joffrey’owi wydać rozkaz sokołom patrolowania całej powierzchni parku, by później, w razie potrzeby mogły nas tam zaprowadzić. Byłam zdziwiona, że taki ptak będzie w stanie to zrobić, ale Jeff objaśnił mi, że to dla Karry’ego – jego sokoła – bułka z masłem.
W środku schronu panowała odpowiednia temperatura; nie było za chłodno, ani za ciepło. Nie czułam zapachu zgnilizny czy wilgoci, którego się spodziewałam, co spotkało się z lekkim uśmiechem na moich ustach. Ściany były z szarego żelbetonu, niepomalowane i nieprzyozdobione. Pomieszczenie podzielone było na dwa pokoje – jedno z trzema łóżkami polowymi, drugie ze stołem i szafką pełną konserw oraz malutka toaleta. W każdym pomieszczeniu, prócz łazienki, było malutkie okienko tuż przy suficie. Acker zastukał w nie palcem i stwierdził, że jest kuloodporne. Inna sprawa, że było potwornie brudne. Na stole również znajdowała się warstewka kurzu, którą bliźniacy od razu zdmuchnęli. Psy i ludzie po chwili kichnęli czując ziarenka kurzu w nosie.
Rozlokowaliśmy się, każdy w innym kącie, wymyślając sobie jakieś zajęcie. Acker wyznaczył Ferdynanda na wartę przy jednym z okienku. Chłopak wzruszył ramionami, wszedł nieco wyżej by móc przez nie patrzeć i usadowił się przy nim wygodnie. Ja usiadłam pod wejściem, a Troya położyła mi swój pysk na nogach. Wcześniej nie mogłam tego stwierdzić, ale teraz, gdy długi czas siedziałam, patrzyłam się na nią i cicho coś do nie mówiłam, zobaczyłam, że suczka ma bardzo ładny pysk. Prócz tego miałam wrażenie, że rozumie każde moje słowo. Gadanie do niej i głaskanie jej uspokoiło i zrobiło mnie senną.
Z tej monotonii wyrwał mnie męski głos Ackera.
– Wychodzimy.
Szybko wstałam, podobnie jak reszta. Ferdynand zeskoczył.
Nasz dowódca zdjął plecak i położył go na stole. Wyjął z niego siedem noży w pochwach i siedem pistoletów. Każdemu z nas wręczył po jednym. Nikt nie pytał jak przemycił broń na teren wesołego miasteczka – teraz wszyscy byli skupieni na misji.
– Pistolet ma sześć naboi – powiedział Acker. – Inaczej mówiąc: sześć żyć w ręce. Liczę jednak, że nie będziecie w takim potrzasku by ich używać. Mam dla was jeden podstawowy rozkaz: nie dajcie się zabić.
Cała nasza szóstka powiedziała głośne „Tak jest!”, ale wiedzieliśmy, że może nam nie być dane wykonanie tego rozkazu.
Wyszliśmy po kolei ze schronu. Było już ciemno, ale nie zaświecaliśmy latarek, wiedząc, że może to przyciągnąć niepotrzebne spojrzenia. Gdy wszyscy byli na powierzchni starannie zamknęliśmy schron. Jeff i Joff cicho zagwizdali. Po chwili dwa sokoły wylądowały im na ręce, by następnie ponownie wzlecieć i zaprowadzić nas do miejsca spotkania Samobójców. Na nasze nieszczęście było ono na drugim końcu miasteczka. Nie, nie byliśmy leniwi, a jedynie trochę zmęczeni. Nie marudziliśmy jednak, bo sami wybraliśmy takie życie.
Jak przewidział Ferdynand spotkanie Samobójców odbywało się na świeżym powietrzu. Każdy z nich prócz przerażającej maski clowna miał biały strój ze spiczastym kapturem, niczym mnisi habit ze średniowiecza, a w dłoni trzymali lampy naftowe, lampiony lub świeczkę. Niektórzy przewiązani byli skórzanymi pasami z pistoletem i nabojami, a jeszcze niektórzy, mniej liczni, mieli przewieszonego przez ramię shotgun’a lub inną większą broń. Schodzili ze wszystkich stron i tworzyli coraz większe okręgi, stając obok siebie, a przy tym kiwali się na boki i mruczeli jakieś dziwne i niezrozumiałe dla nas zdania. Nasza siódemka podzieliła na się na dwie dwójki i jedną trójkę, i siedziała w krzakach w niewielkiej odległości od siebie. Ja trafiłam do pary z Jeffrey’em. Acker był z Cecile, a Beatrice z Joffrey’em i Ferdynandem. Mimo, że Jeff i jego brat byli raczej śmieszkami, teraz zachowywał się spokojnie, nic nie komentował. Można wręcz powiedzieć, że był spięty. Troya patrzyła na mnie nie wydając żadnego szmeru. Nawet nie dyszała z otwartym pyskiem.
– Wchodzimy – powiedział półgłosem Acker, ruszając na Samobójców. Reszta osób ruszyła za nim.
Samobójców było około pięćdziesięciu. Gdy nas zauważyli podnieśli krzyk. Nie wiem czy był to wrzask przerażenia czy ostrzegawczy sygnał. Nawet się nad tym nie zastanawiałam. Dwoma palcami wskazałam przed siebie, a Troya od razu ruszyła do ataku na pierwszego napotkanego Samobójcę. Jeff i Joff trzymali się z tyłu, wiedząc, że aktualnie na niewiele się zdadzą, kazali jednak atakować swoim ptakom. Sokoły, niczym pociski, opadałby z nieba na nieszczęśnika boleśnie go drapiąc i dziobiąc by po chwili odlecieć wysoko w mrok. W kilku miejscach rozległy się strzały. Nastąpiły bardzo szybko po sobie, więc strzelał jeden z tych przeklętych clownów.
– Bronić Głównych! – krzyknął któryś.
Coś mnie tknęło i spojrzałam w bok. Znajdowało się tam kilka budynków, w których stronę biegli trzej mężczyźni w białych szatach. Pstryknęłam i wskazałam Troi uciekinierów, sama ruszając biegiem za nimi. Suczka wyprzedziła mnie od razu. Pies dobiegał już do linii budynków gdy spojrzał w prawo, momentalnie zatrzymując się. Spojrzałam za jej wzrokiem, dopiero teraz słysząc warkot sinika. Nim jednak cokolwiek zauważyłam coś walnęło mnie w bok z dużą prędkością. Przeleciałam kilka metrów, robiąc w powietrzu niezgrabnego fikołka. Wylądowałam z impetem na betonie na plecach i walnęłam tyłem głowy w twarde podłoże. W mojej klatce piersiowej poczułam okropny ból. Całe powietrze z moich płuc momentalnie wyleciało, a przed moimi oczami pojawiły się mroczki. Po chwili udało mi się wziąć powietrze do płuc i spojrzałam w miejsce gdzie uciekli Samobójcy.
Za nimi pędził Acker z Roborem, a w moją stronę biegła Troya. W tym momencie urwał mi się film.
 Witam wszystkich!
Oto oddaję Wam kolejny rozdział historii. Bardzo chciałabym przeprosić za wszelkie niezgodności z tym jak naprawdę wygląda wesołe miasteczko w Chorzowie. Byłam tam wiele lat temu i nie wszystko pamiętam. Ale mam nadzieję, że mimo wszystko Wam się podoba. ^^"
Chciałabym jeszcze Wam wszystkim życzyć Szczęśliwego Nowego Roku i, mimo że jest już drugi dzień świąt, Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!
INU

sobota, 12 grudnia 2015

Rozdział VIII

W dzień misji zostaliśmy obudzeni o godzinę wcześniej niż reszta; śniadanie zjedliśmy tylko w gronie naszej siódemki. Praktycznie nikt nic nie mówił. Wszyscy byli pogrążeni we własnych myślach i rozważaniach co ta misja nam przyniesie.
Generał Jean Hawkeye zaprowadził nas do podziemi, gdzie czekał na nas kolorowy volkswagen Transporeter T1 – słynny, kultowy ogórek. Wsiedliśmy do niego razem z psami. Generał nie wsiadł, powiedział tylko coś Ackerowi na ucho. Chłopak przytaknął i zamknął drzwi. Siedzący za kierownica mężczyzna zapalił silnik i wyjechaliśmy na zewnątrz. Słońce wisiało jeszcze nisko nad horyzontem.
Gdy dotarliśmy do Chorzowa było jeszcze przed 11., a słońce przyjemnie grzało. Wysiedliśmy z ogórka, rozciągając nogi po kilkugodzinnej nieprzerwanej jeździe. Jeff i Joff – bo tak kazali nazywać się bliźniacy – nieprzerwanie gadali i śmiali się tak w samochodzie jak i po wyjściu z niego. Od razu puścili swoje ptaki, które zaczęły wysoko nad nami krążyć.
Troya nie była zadowolona z obroży i smyczy, o czym doskonale wiedziałam, ale suczka teraz nic po sobie nie pokazywała. Zasługa tresury, której nadal szczegółów nie znam i raczej nie będzie mi to dane. Bałam się, że dodatkowo będę musiała założyć jej kaganiec, co mogło również utrudnić pewne rzeczy w dalszym, możliwym i niezbyt miłym rozwoju wydarzeń. Robor stał spokojnie, obracając jedynie głowę by uważniej przyjrzeć się otoczeniu. Barry, wielki dog niemiecki, tak jak Beatrice wydawał się zupełnie spokojny i usiadł na boku wysuwając wielki, różowy język. Rose również usiadła, jednak grzecznie i wyprostowana. Pies Cecile stał tuż przy nodze swej pani nie spuszczając oczu z Troi. Żaden z czworonogów nie pokazywał swego zdenerwowania, a wiedziałam, że przynajmniej w Troi, aż się gotowało. Cicho wypowiedziałam słowo „Spokojnie”, nie bardzo wiedząc czy do psa czy do siebie samej, bo prawdę mówiąc moje serce również biło jak oszalałe, a w żołądku czułam ten ucisk, gdy na coś czekasz, na coś fajnego lub okropnego.
Nie umknęło mojej uwadze tłumek przy kasie, złożony głównie z rodzin z dziećmi i młodych zakochanych par. Były też ze dwie grupki przyjaciół po średnio sześć osób. Wszyscy się śmiali i ustalali na którą atrakcję najpierw pójdą. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych, że mogą tu być.
Gdy stałeś przed bramą przede wszystkim widziałeś wielki diabelski młyn pomalowany na żółto, wolno się kręcący. Bez wątpienia to pierwsza, rzucająca się w oczy rzecz. Niżej znajdował się dach do aut i domu strachów. W dali sterczał maszt do skoków na bungee.
– No, Acker, sądzę, że nie będziemy tu stali cały czas! – odezwał się Joff, gdy samochód odjechał.
– Skoro mamy sprawdzić obecność Samobójców na terenie wesołego miasteczka powinniśmy tam wejść – dodał Jeff. Z jego twarzy jak i jego brata uśmiech nie znikał.
– Macie rację –przyznał Acker, również lekko się uśmiechając i ruszając w stronę kas. – Chodźcie!
Jedna z kas właśnie się zwolniła. Acker, jako przywódca naszej grupy i przedstawiciel podszedł do okienka i uśmiechnął się miło. Za szybą, na krętym granatowym fotelu siedziała ładna, młoda blondynka. Miała lekki makijaż, nie licząc czerwonej szminki na ustach. Uśmiechała się, najwyraźniej jeszcze nie zmęczona wieloma klientami.
– Dzień dobry – przywitał się chłopak, a kasjerka odpowiedziała to samo. – Siedem dorosłych osób i pięć psów.
Blondynka nie próbowała ukryć zdziwienia i lekko uniosła się w fotelu patrząc przez ramię Ackera czy rzeczywiście nas tylu jest. Beatrice z uśmiechem pomachała do ekspedientki. Kobieta pokiwała lekko głową i usiadła z powrotem, po czym zaczęła szybko walić palcami w klawiaturę.
– Psy muszą być na smyczy lub mieć kaganiec – powiedziała kasjerka. – I trzeba posprzątać po nich kupę.
– Oczywiście. I zapewniamy, że nie będą one sprawiać problemów – dodał chłopak. Blondynka wymieniła cenę, a Acker zapłacił gotówką, którą dostał od odwożącego nas oficera. Kupił całodzienne bilety. Dzięki faktowi, iż jest to stałe wesołe miasteczko dzięki tym biletom mieliśmy od razu wstęp na wszystkie atrakcje należące do kompleksu. Gdy odszedł od kasy, dziękując blondynce, Beatrice z głośnym śmiechem i w podskokach podbiegła do niego.
– Spokojnie… Zofio – próbowałam ją uspokoić. Ledwo sobie przypomniałam fałszywe imię Trice. – Możesz nas zdradzić – dodałam szeptem.
– Właściwie, to bardziej rzucamy się w oko gdy stoimy jak słupy soli z kamiennymi minami i w ogóle się nie ciesząc – odezwał się Joffrey z uśmiechem, kładąc dłonie na ramionach Beatrice. – Na pewno zauważyłaś, że ludzie mniej więcej w naszym wieku raczej dosyć wylewnie ukazują, że się cieszą.
Przyznałam mu rację kiwając głową. Nie łatwe było się przyznać do takiego błędu.
– Ależ, Damianie! – odezwał się Jeffrey. Miał na myśli swojego brata, oczywiście. – Nie wiń Julki. W końcu dawno nie była na zewnątrz w naturalnym, że tak powiem, środowisku.
Jeff powtórzył gest swojego brata, ale na mnie.
– Wolę byś mówił Julia bądź Jula – odparłam, strzepując jego ręce z ramion. Nie wiem czy był to przypadek, że jako fałszywe imię dali mi to, z którym się urodziłam.
– Starczy tego – wtrąciła się Cecile. – Wchodzimy, badamy sytuację i w zależności co dadzą nam obserwacje czaimy się na nich lub wracamy uradowani, że informacja była fałszywa, czy tak wodzu? – Dziewczyna zwróciła się do Ackera. Ten przytaknął głową.
– Chodźcie, nie ma co tu tak stać jak posągi.
Weszliśmy przez bramki, przy których nasze bilety sprawdziło dwóch ochroniarzy. Zauważywszy nasze psy jeden z nich powiedział, by lepiej nie sprawiały problemu, bo zostaniemy wywaleni na zewnątrz parku. Obiecaliśmy im, że nie będzie z nimi żadnego problemu.
Beatrice pobiegła przed nami, widząc stanowisko z autami. Całe stanowisko kryło się pod betonowym dachem opartym na grubych słupach umieszczonych co ok. 2 metry. Każdy słup był pomalowany farbą w sprayu i przedstawiał różne autka w różnych sytuacjach. Same pojazdy nie miały kół; wyglądały jak te tradycyjne atrakcje w amerykańskich kreskówkach. Ludzie, dla zabawy, cały czas się ze sobą zderzali przy wtórze radosnych okrzyków. Rudowłosa dziewczyna już ustawiła się w kolejce do samochodzików.
– Zośka – odezwała się Cecile – nie czas na wygłupy!
– Daj spokój, Klaudio – powiedziałam, uśmiechając się. – Tak się lepiej wtopimy w tłum, co nie, Eryku?
Szturchnęłam łokciem niskiego Ferdynanda, stojącego obok mnie. Jak dotąd nic nie powiedział, więc chciałam go „obudzić”. Ale on jedynie przytaknął głową. Rozczarowałam się, że tak mało mówi.
– Klaudio, nie musisz brać w tym udziału, ale wtedy pilnujesz psów! – wykrzyknął Jeff, który poszedł śladem Beatrice. Jego brat zrobił to samo. Ja wzruszyłam ramionami, wręczyłam Ferdynandowi smycz Troi i również ustawiłam się w kolejce. Acker wręczył Cecile smycz do Robora.
– Bądź z nim ostrożna – powiedział i stanął za mną w malutkim ogonku.
Cecile stała jak wryta z lekko otwartymi ustami, a obok niej stał dużo od niej niższy Ferdynand ze smyczą swojego psa, mojego i Beatrice.
Gdy tylko stanęłam w kolejce Troya najpierw zaczęła piszczeć, a potem głośno szczekać.
– Troya, spokój! – krzyknęłam na nią.
Suczka usiadła i zaczęła się we mnie wpatrywać zaniepokojona. Pochwaliłam ją, ale to jej jednak do końca nie uspokoiło, bo nawet zaczepki goldenki Ferdynanda miała gdzieś. Patrzyła się na mnie i nigdzie indziej. Doberman Ackera również wyglądał na nieco zdenerwowanego tą sytuacją, ale on nie zaczął ujadać, na co chłopak zareagował westchnieniem ulgi.
W końcu przyszła kolej naszej piątki. Ja zajęłam autko o numerze 4 i zaczęłam jeździć śmiejąc się jak pięciolatek na Boże Narodzenie. Pierwszą osobą, w którą wjechałam był Joff. Było to mocne zderzenie.
– Niech cię! Zaraz cię złapię! – krzyknął chłopak, gdy ja odjechałam w pośpiechu i śmiechu.
Mimo moich lat zabawa jak dla mnie była przednia. Wszyscy się śmieliśmy i nie przestaliśmy nawet gdy nasz czas się skończył. Cecile i Ferdynand stali oparci o budynek hali, gdzie mieściły się wspomniane autka.
– Skończyliście? – odezwała się dziewczyna, widząc nas. – Świetnie, to teraz bierzemy się za robotę.
Wyrzuciła z ręki nie swoje smycze, po czym ruszyła nie czekając na nas. Troya podbiegła i skoczyła na mnie, a jej ogon nie zatrzymywał się. Suczka ważyła jednak trochę, a jako, że nie spodziewałam się tego, bądź co bądź, ataku, upadłam. Nim zrzuciłam ją z siebie suczka zdążyła wylizać mi całą twarz. Jeff i Joff z trudem ukrywali uśmiechy, a Acker udawał, że niczego nie widzi. Jedynie Beatrice kucnęła przy mnie, pomagając mi wstać.
– Ciekawe co ją ugryzło – powiedział Joffrey.
– Nie wiem – odparłam, otrzepując bluzkę z kurzu. – Ale jak zamierzasz się dowiedzieć z chęcią wysłucham raportu.
Beatrice spojrzała na oddalającą się Cecile i potrząsnęła głową, jakby otrzepywała się z wody.
– Chodźmy – powiedział Acker, głaskając Robora. – Nie chcę byśmy się rozdzielili, w przeciwieństwie do Klaudii.
Wbrew protestom dziewczyny, zatrzymywaliśmy się przy każdej atrakcji, która nam się spodobała. Cecile wiedziała, że jest na przegranej pozycji, więc zawsze na nas czekała. Ale z jakiegoś powodu nie chciała na żadną wejść, nawet gdy Ferdynand dał się zaciągnąć na kosmiczną karuzelę – dosłownie i w przenośni. Ferdynand w ogóle wydał mi się dziwny – praktycznie nic nie mówił, jeśli nie musiał; używał minimalnej liczby słów… Beatrice kojarzył się z robotem. Będąc szczera mi też, jednak z jakiegoś powodu wiedziałam, że jest człowiekiem, zmodyfikowanym żołnierzem takim jak ja i reszta.
Było po pierwszej gdy stanęliśmy w kolejce do wielkiej łodzi, która zjeżdżała do wody z zawrotną prędkością. W ciepły i słoneczny dzień była to ciekawa możliwość ochłodzenia się. Każdemu zjazdowi łódki do wody towarzyszył wrzask dzieci, nastolatków i dorosłych. Był to krzyk radości z niewielką domieszką strachu. Jak byłam mała i rodzice nas tu wzięli (mnie i mojego brata) to była to chyba jedyna atrakcja jaką zapamiętałam. Trochę smutne, że reszty nie pamiętam – miałam wtedy chyb ze 4 lata…
Sama łódka wjeżdżała na szczyt metalowej konstrukcji za pomocą specjalnej taśmy, a ludzie musieli wspiąć się kilka pięter po schodach. Nam to nie przeszkadzało po tych kilku latach treningu i gdy dotarliśmy na górę mieliśmy niewielką zadyszkę, która zniknęła po jakichś 10 sekundach. Wsiedliśmy do barki i zajęliśmy miejsca na cienkich ławeczkach. Pan, który obsługiwał łódkę stwierdził, że jesteśmy gotowi. Łódka na początku jechała powoli, jednak to szybko się zmieniło i nim wszyscy zauważyliśmy pruliśmy z zawrotną prędkością. Wszyscy krzyczeliśmy, nawet Ferdynand, który miał szeroko otwarte oczy i patrzył z przerażeniem na zbliżającą się taflę wody w dole.
Łódka w końcu walnęła dnem o wodę. Rozeszła się fala, a małe kropelki pochlapały wszystkich w łódce. Barka wytraciła całą prędkość i pan przewodnik łódki musiał zaczął odpychać się kijem od dna zbiornika by zabrać nas do wyjścia. Nasza szóstka stwierdziła, że było genialnie.
Gdy jednak wyszliśmy na brzeg coś było nie tak. Nasze psy były przywiązane do słupka po drugiej stronie alejki i patrzyły się w dal, jednak gdy nas zauważyły spojrzały na nas. Rose, goldenka Ferdynanda, zapiszczała jakby mówiąc nam, że coś złego się właśnie stało. Futro na grzbiecie Robora było najeżone, a Troya miała uszy ciasno przyklejone do głowy.
Nigdzie nie było Cecile i jej rottweilera.
=============
Addeline — Julia Jacky
Acker — Artur Moudrey
Beatrice — Zofia Valeska
Cecile — Klaudia Toumbrey
Ferdynand — Eryk Hiszo
Jeffrey — Wilhelm Burtuck
Joffrey — Damian Burtuck
 Siemanko, siemanko...
Przepraszam, że tak długo nie było rozdziału. Postaram się Wam to wynagrodzić dodając teraz co tydzień posty, korzystając z większej ilości wolnego czasu.
Co do rozdziału... Były lepsze, to na pewno; ten jest trochę monotonny, ale mimo wszystko mam nadzieję, że się podoba, a jego końcówka Was zaciekawiła.
Pozdrawiam.
Wasza INU