Jeśli mam być szczera to wszystko zaczęło się w 2015 roku, pod koniec czerwca. Dokładniej, 28 czerwca. W tedy to nasza rodzinka powiększyła się o kolejnego członka – drugiego psa.
W ten dzień ja zostałam w domu. Młodszy brat wyjechał na kolonię, starszy miał chyba jeszcze jakieś zajęcia na uczelni, a rodzice jechali do pracy. Nie minął kwadrans od opuszczenia przez nich podjazdu naszego domu gdy zadzwonił telefon – był to tata. „Hej, słuchaj, do ogrodu wrzuciłem właśnie małego szczeniaka. Weź daj mu mleko czy coś i zajmij się nim. To tyle”. Gdy wyszłam z miską mleka w ręku i zawołałam „piesku, piesku!” z krzaków wyłonił się szczeniak owczarka niemieckiego. Jako, że interesowałam (i nadal się interesuje) psami od razu go rozpoznałam. Suczka – bo była to ona – szybko wypiła całą miskę białego napoju. Gdy później jej się przyjrzałam zobaczyłam w jej futerku mnóstwo rzepów. Rzucało się też w oczy, to, iż przez pierwsze kilka dni pobytu u nas psinka praktycznie tylko jadła i spała, jadła i spała. Błąkała się prawdopodobnie przez kilka dni i gdyby nie my albo zostałaby przejechana, albo padłaby z głodu. Tak się nie stało, a zamiast tego była mi ona bardzo wierna.
Niestety po pół roku zjawiło się to. Po sieci i gazetach krążyło wiele ogłoszeń, że można zaciągnąć się do walki z tym; że poszukują młodych osób z miarę młodymi psami, kotami i sokołami. Nigdy nie byłam osobą, która lubi siedzieć w miejscu, więc zgłosiłam się. Przyjęli mnie i moją psinkę, co mnie nie zdziwiło. Miałam 16 lat i dziewięciomiesięczne szczenię. Gdyby mnie odesłali z kwitkiem wtedy bym się zdziwiła.
Można powiedzieć, że było to coś w rodzaju szkoły wojskowej. Nazywali nas kadetami oddziału człowiek-zwierzę. Byliśmy eksperymentem, testem czy plan działania na polu człowiek i zwierzę się sprawdzi. Przez pierwszy miesiąc lub półtora zaznajamialiśmy się z nowym miejscem – ja i inni mi podobni, którzy się zaciągnęli – razem ze swymi pupilami. W tedy treningów było mało, więcej czasu wolnego. Po tym okresie jednak nasze psy, koty i ptaki zostały nam odebrane, a my mieliśmy bardzo napięty grafik. Codziennie ćwiczenia, ćwiczenia, badania, treningi i wizyty u „medyków”. Cóż... nasi dowódcy nie chcieli polegać na naszych oryginalnych umiejętnościach. Każdy z nas został w pewien sposób ulepszony dzięki specjalnym substancjom czy czymś takim podawanym w zastrzykach i dzięki kilku operacjom. Bardzo dziwnym operacjom. Po roku oddali nam nasze zwierzaki, a grafik nieco zelżał i o ile wcześniej skupiano się na naszym treningu fizycznym potem skupiali się na treningu komunikacji między naszym zwierzęciem a nami. Były zajęcia w terenie i makiety różnych miejsc gdzie mogłyby zostać przeprowadzone akcje, na których to testowaliśmy nowe umiejętności nasze i naszych pupili.
Dzień oddawania zwierzaków to jeden z tych dni, których nigdy się nie zapomina. Nazwali go Dniem Wielkiego Powrotu. Głupie, nie? Gdy zobaczyłam moją psinkę szczęka mi opadła. Dałam im ją jako szczeniaka, dostałam wielkiego bydlaka; pięknego bydlaka; moją piękną sunię. Teraz już dorosłą.
Wywoływali nas po imionach zwierzaków i naszych. Były trzy stanowiska oddawania ich. Gdy odbierałeś psa, kota, ptaka prócz kilku podpisów, które musiałeś złożyć, tłumaczono ci mniej więcej co zrobili z twoim zwierzakiem oraz dawano kilkunastostronicową instrukcję, zadrukowaną drobnym maczkiem. W końcu wywołali również mnie. Podeszłam do stolika, przy którym siedział młody oficer, który coś uzupełniał. Na moje szczęście nie był gburowaty.
– To twój pies – powiedział i facet koło czterdziestki z golutkim wierzchołkiem głowy
i w białym kitlu przyprowadził mi na smyczy moją suczkę. Gdy tylko zatrzymał się, ona też się zatrzymała i usiadła. Przede mną, w odległości metra lub półtora. – Twoja suczka została poddana podobnym operacjom co ty, dostawała takie same zastrzyki itd., itp... Większość z tych rzeczy przeczytasz w instrukcji sama, a gdybyś miała pytania to zgłaszaj się do medyków... Aha, i jeszcze jedno. By zminimalizować szansę na rozpraszanie się jej została poddana zabiegowi sterylizacji.
Kiwnęłam głową w odpowiedzi. Oficer wskazał jeszcze miejsca na podpis i machnął głową w stronę starszego faceta. Ten kucnął przy mojej psince, wskazał mnie palcem i powiedział jej.
– Teraz słuchasz jej.
Odpiął jej obrożę i pies podszedł do mnie. Uśmiechnęłam się do niej. Wyglądało na to, że mnie pamiętała.
– Ona nazywa się teraz Troya, ty Addelline, a wasz numer zespołowy to 037 – powiedział oficer. – Jesteś już wolna.
Podziękowałam skinieniem głowy, wzięłam do ręki instrukcję i odwróciłam się. Troya, która na razie siedziała tuż przy mojej lewej nodze, spojrzała na mnie wyczekująco. Zdziwiłam się; wcześniej zawsze ze mną ruszała.
– Podaj jej komendę – powiedział facet w kitlu. Szybko otworzyłam i przewertowałam kartki instrukcji. Znalazłam odpowiednią komendę i wypowiedziałam ją, patrząc w oczy psa:
– Troya, za mną.
Suczka od razu wstała i ruszyła za mną, a ja spokojnym krokiem opuściłam halę, gdzie to wszystko się odbywało.
Gdy wszyscy otrzymaliśmy z powrotem nasze zwierzaki odciążyli nieco nasz grafik i mieliśmy sporo czasu by na nowo zaprzyjaźnić się z nimi. Gdy oddawałam Troyę sięgała mi mniej więcej połowy łydki, cała główka była czarna i miała niewiele brązowych znaczeń na całym ciele. Teraz sięgała mi bioder, na głowie znalazł się również brązowy, grzbiet nie był już całkowicie czarny, bo na łopatkach miała jasne znaczenie układające się w mniej więcej taki znaczek „<”, przy czym dzióbek wskazywał głowę. Łapy i brzuch miały bardzo ładny odcień brązu. Specjalista określiłby to mianem podpalania. Była niesamowicie posłuszna i ułożona... To było niesamowite. Oczywiście miała komendę, która uwalniała ją z tego jakby stanu, ale i wtedy nie była jak inne, normalne psy.
Zostaliśmy też wszyscy rozdzieleni. Oczywiście już wcześniej chłopcy spali osobno, a dziewczyny osobno, ale teraz podzielili nas według gatunku. Czyli kociarze w innym miejscu, psiarze w innym i sokolarze w innym. Nikt z nas nie potrzebował już obroży czy smyczy do swoich psów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o zachowanie kultury wypowiedzi w komentarzach!