niedziela, 30 sierpnia 2015

Rozdział I

Odkąd się zaciągnęłam minęło już dwa i pół roku. Każdy dzień był spędzany na ćwiczeniach i doskonaleniu się. Oczywiście od tego czasu nikt z nas nie widział swoich rodzin, ale z upływem czasu coraz mniej odczuwaliśmy potrzebę zobaczenia ich. Z resztą, jakby nie patrzeć, jesteśmy tu by zwalczyć to.
Od kilku miesięcy – jeśli się nie mylę to od jakichś trzech – brano nas na tak zwane Misje Próbne. Oczywiście nie całą grupę. Starano się dobierać tak grupy (coś w rodzaju mini-oddziałów) by były i sile i słabe osoby i by każdy z nich uczył się działać w drużynie. I były one oczywiście na tyle łatwe by nie zginąć, ale i na tyle trudne by czegoś nowego się nauczyć i byśmy mieli zadyszkę.
Ja załapałam się na jedną z ostatnich taki misji. Łapię się do jednych z tych mocniejszych osób więc z automatu byłam w ataku. Misja była prosta, z tego co było słychać – jedynie przetransportowanie ważnych i raczej tajnych plików z jednej bazy wojskowej do drugiej. Z tego co słyszałam były tam i plany ataku na to, i wszelkie zdobyte na temat tego informacje; czyli po prostu coś co lepiej by się nie dostało w ręce, tak zwanych przez wojskowych, Oddziału Samobójców. Oni sami siebie nazywali Towarzysze Ponownego Oczyszczenia Rodzaju Ludzkiego (TPORL), a głosili ideę o tym, iż jakoby Matka Natura przyzwała te potwory by przetrzebić rodzaj ludzki, by popchnąć ewolucję człowieka do działania, by usunąć szkodniki z Ziemi. Słowem nie mieli nic przeciwko śmierci własnej i rodziny, dlatego nazywamy ich Samobójcami.
Mieli oni to do siebie, że lubili nam utrudniać robotę. Niemal pewnym było to, że w wojsku są ludzie, którzy należą do Samobójców, dlatego niektóre rzeczy udawało im się zdobyć. Wszyscy wiedzieli też, że w Oddziałach Człowiek-Zwierzę takich osób nie ma i dlatego nas poproszono, czy raczej dostaliśmy taki rozkaz, byśmy pilnowali tego przewozu. Ryzyko? Niewielkie. Dlatego nasze dowództwo zgodziło się na to i już miesiąc przed misją grupa była gotowa.
Wszystkie pliki mieściły się na pendrivie, który przewożony miał być w jednej z trzech pancernych ciężarówek umieszczony w wielkiej pancernej walizce. Każda z ciężarówek miała pojechać inną trasą, a ta zmieniała się każdego dnia. W dniu wyjechania natomiast zmieniła się trzy razy. I to wszystko dla bezpieczeństwa.
Jak łatwo się domyślić nasz mini-oddział został podzielony na trzy mniejsze grupy. W każdej były dwie mocne osoby, z czego jedna była dowódcą pododdziału, jedna średnia i dwie lub trzy słabe. Oczywiście jechaliśmy z jednym sierżantem w ciężarówce by jednak miał na nas oko jakby co. Nie, nie byłam dowódcą mojej grupy z czego się cieszyłam, ale zostałam jednak przydzielona do tej ciężarówki z pendrivem, z czego cieszyłam się już mniej. Dowódcą był mój przyjaciel, również psiarz, o pseudonimie Acker z dużym dobermanem Roborem. Acker, jak przystało na chłopaka, był wyższy ode mnie i dużo bardziej charyzmatyczny niż ja. Pewnie dlatego w grupie nie było żadnych sprzeciwów. A może to przez to, że Acker jest w czołowej piątce? A może wojskowe przeszkolenie stępiło języki tamtym? Zresztą, mnie to nie interesuje. Prócz nas dwojga była jedna osoba średnia – dziewczyna Jasmine z sokołem Dannym – i trzy słabe: jeden sokolarz i dwaj kociarze. Dokładniej: sokolarzem był milczący całą drogę chłopak Teon z sokołem Elmerem, a kociarzami były dwie przyjaciółki, szczebiocące całą drogę: Kinga i Samantha z (odpowiednio) Filemonem oraz Klarą.
Kinga i Samantha były strasznie podniecone faktem, że biorą udział w tak ważnej misji. Cały miesiąc przed gadały o tym razem, ale przez regulamin, zakazujący udzielania szczegółów na temat misji, nie mogły powiedzieć o tym innym psiapsiółkom. Gdy wsiadły do ciężarówki nieco się uspokoiły, ale i tak wciąż gadały.
W środku ciężarówki było dosyć ciemno, bo jedyne okienko mieściło się na drzwiach i było zabrudzone i okratowane, oraz duszno. Przy ścianach były wąskie ławeczki, na których usiedliśmy, a na środku, na podwyższeniu, stała walizka z cennym ładunkiem.
Wyjechaliśmy o jedenastej z minutami spod południowej głównej bazy wojskowej wraz z innymi ciężarówkami. Nasza jechała na czele i szybko wszystkie się rozdzieliły. Potwornie trzęsło w środku i podskakiwaliśmy na każdym kamyczku, wyboju i dziurze (oczywiście nie dotyczyło to walizki, która była przypięta do podwyższenia). Troya po raz pierwszy jechała w takiej ciężarówce i wydawała mi się niespokojna faktem, że nie wie gdzie jedzie. Oczywiście inni by tego nie zauważyli, ale ja spędziłam z nią ostatnie półtora roku i z dnia na dzień coraz lepiej ją znałam i wiedziałam kiedy jest zestresowana. Położyłam jej dłoń na łbie i suczka nieco się uspokoiła.
Jadąc można było wpaść w monotonię, gdyż jedynymi dźwiękami były głosy Kingi i Samanthy oraz monotonia silnika. Nie dało się jednak zasnąć przez trzęsienie. Nie miało być żadnych przystanków, tylko jechanie z jednej bazy do drugiej bazy.
Nagle zatrzymaliśmy się gwałtownie z piskiem. Wszystkie osoby w ciężarówce poleciały gwałtownie do przodu, włącznie z sierżantem, który też się tego nie spodziewał. Wszyscy szybko wstali i stanęli w gotowości. Psy zjeżyły się i nastawiły uszy. Czułam od Troyi jaka jest napięta, gotowa w każdej chwili do ataku. Widziałam też, że dopóki jej nie pozwolę ona niczego i nikogo nie zaatakuje.
Sierżant podszedł do części bliższej kabiny dwóch kierowców i zapukał w zasuwkę.
– Co się tam dzieje?! – zawołał. Zasuwka otworzyła się i ukazały się w niej dwoje niebieskich
i bardzo przerażonych oczu.
– Clown – odpowiedział kierowca. – Na drodze stoi clown z shotgun’em... i coś gada...
Na czole sierżanta pojawiła się głęboka zmarszczka gdy zmarszczył brwi. Skinął głową na Ackera.
– Wszyscy w gotowości.
Sierżant zbliżył się do tyłu ciężarówki by wyjść.
– Zostajecie tu – powiedział otwierając drzwi. Starannie zamknął je za sobą. Kierowca natomiast nie zasunął zasuwki i nasz dowódca patrzył na całą sytuację przez malutkie okienko.
– Co się dzieje? – spytał Teon, trzymając swego ptaka na ramieniu i głaszcząc go palcem.
– Sierżant podchodzi do clowna i wita się... gadają o czymś, a clown dosyć gwałtownie macha głową... sierżant sięga do tylnej kieszeni po rewolwer, coś mu się nie podoba... zaczyna wrzeszczeć, każąc przesunąć się clown’owi... O nie!
Gdy tylko ostatnia literka wybrzmiała w jego okrzyku usłyszeliśmy głośny strzał z broni clowna. Kinga i Samantha cicho pisnęły.
– Bez paniki! – krzyknął Acker. – Addelline, Teon do drzwi!
Razem z sokolarzem szybko spełniłam rozkaz i stanęłam w rozkroku, nieco przygarbiona przed drzwiami ciężarówki. Troya stała przede mną najeżona, napięta i warcząca. Jej kły były odsłonięte i wydawały się bardzo białe w tych ciemnościach.
Rozległo się walenie w drzwi przy próbie rozwalenia zamka i w metalu pojawiło się wgniecenie.
– Wszyscy padnij! – rozległ się głos Ackera. To był już odruch, że gdy tylko słyszałam to słowo padałam na ziemię. Przewracając się położyłam rękę na grzbiecie Troyi, która od razu zrozumiała, bez słów, że ma padnąć plackiem i nie ruszać się. Gdy tylko dotknęłam podłogi ciężarówki drzwi poleciały rozwalone strzałem z dużej broni. Gdyby ktokolwiek wtedy stał byłoby po nim: zostałby albo rozkrojony na pół albo zmieciony i przyciśnięty do ściany i zgnieciony.
– Bezpieczna misja bez ryzyka śmierci, dobre sobie – odezwał się Teon gestykulując. Jego ruchy ręki były po prostu rozkazami dla sokoła.
– Troya, atak! – krzyknęłam podnosząc się z ziemi i wskazując na dziurę w ciężarówce. Pies podniósł się dużo szybciej niż ja i gdy ja stałam na nogach ona już powalała rozpędem jednego z napastników. – Troya, nie powstrzymuj się – dodałam. Oznaczało to, że może ich zabić jeśli sytuacja będzie tego wymagać. Wiedziałam, że usłyszy, choćby przez mikro głośniczki wszczepione jej pod skórę obok uszu.
My nie posiadaliśmy broni jako takiej, czyli nie posiadaliśmy jak sierżant kilku spluw. Naszym wyposażeniem był całkiem spory nóż oraz rewolwer z sześcioma nabojami. Nasze szkolenie nie skupiało się bardzo na używaniu broni jak u zwykłych żołnierzy. Starali bardziej się nam wpoić, iż każda rzecz może być bronią i byśmy z tego korzystali. Nóż i pistolet były ostatecznością. Po za tym naszą bronią główną były zwierzęta.
– Za wszelką cenę nie dajcie im dostać się do środka! – krzyknął Acker, który teraz stał przy wejściu do ciężarówki koordynując naszą obronę. – Addelline, idź na przód!
Skinęłam głową i popędziłam pomiędzy atakującymi nas ludźmi, raz wołając Troyę. Kierowcy mieli szczęście, że Acker postanowił kogoś wysłać tutaj, bo clown wyrwał ich drzwi i wchodził do ich kabiny na przedzie ciężarówki. Pstryknęłam palcami by zwrócić uwagę psa i dwoma palcami pokazałam jej clowna. Suczka przyspieszyła z łatwością mnie wyprzedzając. Skoczyła na clowna powalając go i gryźć.
– Zostaw! – krzyknęłam na nią, zbliżając się do leżącego na ziemi i wijącego się clowna. Troya zostawiła go, a jak tylko byłam na tyle blisko by zablokować jego ataki odsunęła się. Chwyciłam go za szyję w żelaznym uścisku i walnęłam jego głową o ziemię. Clown wydał z siebie przeciągły jęk. Jego plastikowa, pomalowana najgorszymi farbami maska wkurzała mnie. Zerwałam ją z jego twarzy i zobaczyłam twarz mężczyzny w średnim wieku. Przy kącikach oczu miał już zmarszczki, podobnie na czole i przy ustach. Jego oczy były jednak żywe i inteligentne. Oczy, którtko przycięte, były czarne z jasnymi pasami.
– Nie wiem po co walczycie – odezwał się – ale pamiętaj: przegracie. Bo nikt nie zwycięży z Matką Naturą! Nikt! Zwłaszcza tak żałosne dzieciaki jak wy!
Po tym jak to powiedział zaczął się krztusić, a z kącika jego ust wypłynęła ślina. Po kilku sekundach był już nieruchomy i nie oddychał. Przyłożyłam mu palec do szyi, ale nie wyczułam pulsu. Z niesmakiem zbliżyłam swoją twarz do jego, wąchając jego ślinę. Trucizna. Za pewne ukryta w zębie lub w pobliżu ust, tak by mógł ją zażyć w takiej sytuacji jak ta.
– Nie jestem dzieckiem – powiedziałam. – Mam już ponad osiemnaście lat.
Ten clown nie był już zagrożeniem, a gdy się rozejrzałam w pobliżu nie było nikogo z jego bandy. Wróciłam więc na tył sprawdzając jak radzi sobie reszta. Było całkiem nieźle, bo akurat zakończyli walkę.
W sumie z moim przeciwnikiem było ich w sumie dwudziestu, a przynajmniej tylu naliczyłam. Wszyscy leżeli teraz na ziemi i wszyscy mieli plastikowe maski clownów na twarzach. Teon zaczął chodzić pomiędzy nimi szukając jakiegoś ocalałego, który mógłby im wyjaśnić czemu ich zaatakowali.
– Nie warto – powiedziałam do sokolarza. – Każdy z nich zażył truciznę i wszyscy są już po drugiej stronie.
– Bałam się, że to my ich zabiliśmy – powiedziała Kinga, nie próbując nawet ukryć przerażenia w swoim głosie, omiatając wzrokiem to pobojowisko.
– Spadł ci kamień z serca? – odezwał się Acker – Walizka zniknęła. Bardzo prawdopodobne, że ją zabrali i uciekli.
– Tam leży – wskazałam palcem metalową skrzynkę i podbiegłam do niej. Była otwarta i odwrócona wnętrzem do ziemi. Szybko wzięłam ją w ręce i zajrzałam do środka. Była wyłożona gąbką i pośrodku znajdowała się pusta, prostopadłościenna przestrzeń. – Nie ma.
– Zawaliliśmy – powiedział Acker. – Jasmine poproś kierowców by skontaktowali się z generałem Tagurem.
Generał Tagur był jednym z patronów Oddziałów Człowiek-Zwierzę. Wielokrotnie mówili nam, że w razie problemów mamy gadać z nim. Mam nadzieję, że to można nazwać problemem godnym uwagi generała.
Dziewczyna skinęła głową i pobiegła do wciąż przestraszonych kierowców. Nie, oni nie byli wojskowymi. Na sto procent nie.
Na szczęście radio nie zostało zepsute i z łatwością skontaktowaliśmy się z dowództwem. W ciągu godziny zaroiło się tu od żołnierzy i wszelkiego rodzaju dowódców. Helikoptery lądowały w pobliżu z hałasem. Acker, jak przystało na dowódcę, opowiedział co się tu stało i wziął całą winę na siebie. Jednakże cała nasza grupa bardzo się zdziwiła słysząc słowa generała:
– Nie martwcie się, nic nie zginęło. Mieliście pustą walizkę.
– Co? Ale przecież... powiedziano nam, że tam jest pendrive! – Acker nie krył swojego oburzenia i zdziwienia.
– Powiedziano to też innym grupom, ale wszystkie trzy ciężarówki przewoziły puste walizki. W rzeczywistości pliki całe i bezpieczne trafiły do celu bez przeszkód w cywilnym pojeździe. Waszym celem było skupienie uwagi Samobójców, by prawdziwej pamięci USB nic się nie stało. I muszę przyznać, że bardzo ładnie sobie poradziliście.
– Co?! Podpucha?! – Acker zachwiał się na nogach. – Sierżant zginął na darmo, a my byliśmy o krok od niej dla... powietrza?!
– Synu, nie było ryzyka śmierci... dla was. Wiedzieliśmy, że wszyscy sobie poradzicie – odparł ze spokojem generał.
– Ale zginął człowiek... żołnierz... Pana żołnierz, generale!
– Młody człowieku, jesteś zmęczony. Wszyscy zostaniecie teraz odwiezieni do swojej bazy i odpoczniecie. Jesteście też zwolnieni z jutrzejszych zajęć. Dzisiejszych też. I na przyszłość radzę ci się martwić mniej o śmierć szarego żołnierza, bo aktualnie giną takich tysiące na polach bitwy. Wkrótce, mam nadzieję, to zmienić, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie wszyscy jesteście gotowi.
Acker był przybity i po raz pierwszy widziałam go w takim stanie. Wzięłam go pod ramię by się nie przewrócił. Jeden z ludzi generała podszedł do nas by zaprowadzić nas do helikoptera, mającego przetransportować nas do bazy. Cała grupka weszła do helikoptera, razem ze zwierzętami.
***
Gdy wróciliśmy kazano nam dać nasze zwierzęta medykom by je obejrzeli czy wszystko z nimi w porządku. Ackera też wzięli medycy i tego dnia widziałam go po raz ostatni prowadzonego przez mężczyznę w białym kitlu. Ja natomiast wróciłam do hali dziewczyn-psiarzy by wziąć prysznic i położyć się. I szczerze nie podobało mi się to jak generał nas oszukał oraz to jak niewzruszenie zareagował na śmierć sierżanta.
Witam wszystkich i na początku bardzo chciałabym podziękować za przeczytanie całego pierwszego rozdziału. Jest naprawdę okropnie długi, ale nie miałam serca go rozdzielać na dwie części i nie miałam serca opisywać wszystkiego w skrócie. Jeśli Wam się podoba możecie to traktować jako osłodzenie ostatnich dwóch dni wakacji. Oczywiście ładnie proszę o pozostawienie opinii w komentarzu oraz do obserwowania bloga.
Jeszcze raz bardzo dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam!
Wasza INU.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Prolog

Jeśli mam być szczera to wszystko zaczęło się w 2015 roku, pod koniec czerwca. Dokładniej, 28 czerwca. W tedy to nasza rodzinka powiększyła się o kolejnego członka – drugiego psa.
W ten dzień ja zostałam w domu. Młodszy brat wyjechał na kolonię, starszy miał chyba jeszcze jakieś zajęcia na uczelni, a rodzice jechali do pracy. Nie minął kwadrans od opuszczenia przez nich podjazdu naszego domu gdy zadzwonił telefon – był to tata. „Hej, słuchaj, do ogrodu wrzuciłem właśnie małego szczeniaka. Weź daj mu mleko czy coś i zajmij się nim. To tyle”. Gdy wyszłam z miską mleka w ręku i zawołałam „piesku, piesku!” z krzaków wyłonił się szczeniak owczarka niemieckiego. Jako, że interesowałam (i nadal się interesuje) psami od razu go rozpoznałam. Suczka – bo była to ona – szybko wypiła całą miskę białego napoju. Gdy później jej się przyjrzałam zobaczyłam w jej futerku mnóstwo rzepów. Rzucało się też w oczy, to, iż przez pierwsze kilka dni pobytu u nas psinka praktycznie tylko jadła i spała, jadła i spała. Błąkała się prawdopodobnie przez kilka dni i gdyby nie my albo zostałaby przejechana, albo padłaby z głodu. Tak się nie stało, a zamiast tego była mi ona bardzo wierna.
Niestety po pół roku zjawiło się to. Po sieci i gazetach krążyło wiele ogłoszeń, że można zaciągnąć się do walki z tym; że poszukują młodych osób z miarę młodymi psami, kotami i sokołami. Nigdy nie byłam osobą, która lubi siedzieć w miejscu, więc zgłosiłam się. Przyjęli mnie i moją psinkę, co mnie nie zdziwiło. Miałam 16 lat i dziewięciomiesięczne szczenię. Gdyby mnie odesłali z kwitkiem wtedy bym się zdziwiła.
Można powiedzieć, że było to coś w rodzaju szkoły wojskowej. Nazywali nas kadetami oddziału człowiek-zwierzę. Byliśmy eksperymentem, testem czy plan działania na polu człowiek i zwierzę się sprawdzi. Przez pierwszy miesiąc lub półtora zaznajamialiśmy się z nowym miejscem – ja i inni mi podobni, którzy się zaciągnęli – razem ze swymi pupilami. W tedy treningów było mało, więcej czasu wolnego. Po tym okresie jednak nasze psy, koty i ptaki zostały nam odebrane, a my mieliśmy bardzo napięty grafik. Codziennie ćwiczenia, ćwiczenia, badania, treningi i wizyty u „medyków”. Cóż... nasi dowódcy nie chcieli polegać na naszych oryginalnych umiejętnościach. Każdy z nas został w pewien sposób ulepszony dzięki specjalnym substancjom czy czymś takim podawanym w zastrzykach i dzięki kilku operacjom. Bardzo dziwnym operacjom. Po roku oddali nam nasze zwierzaki, a grafik nieco zelżał i o ile wcześniej skupiano się na naszym treningu fizycznym potem skupiali się na treningu komunikacji między naszym zwierzęciem a nami. Były zajęcia w terenie i makiety różnych miejsc gdzie mogłyby zostać przeprowadzone akcje, na których to testowaliśmy nowe umiejętności nasze i naszych pupili.
Dzień oddawania zwierzaków to jeden z tych dni, których nigdy się nie zapomina. Nazwali go Dniem Wielkiego Powrotu. Głupie, nie? Gdy zobaczyłam moją psinkę szczęka mi opadła. Dałam im ją jako szczeniaka, dostałam wielkiego bydlaka; pięknego bydlaka; moją piękną sunię. Teraz już dorosłą.
Wywoływali nas po imionach zwierzaków i naszych. Były trzy stanowiska oddawania ich. Gdy odbierałeś psa, kota, ptaka prócz kilku podpisów, które musiałeś złożyć, tłumaczono ci mniej więcej co zrobili z twoim zwierzakiem oraz dawano kilkunastostronicową instrukcję, zadrukowaną drobnym maczkiem. W końcu wywołali również mnie. Podeszłam do stolika, przy którym siedział młody oficer, który coś uzupełniał. Na moje szczęście nie był gburowaty.
– To twój pies – powiedział i facet koło czterdziestki z golutkim wierzchołkiem głowy i w białym kitlu przyprowadził mi na smyczy moją suczkę. Gdy tylko zatrzymał się, ona też się zatrzymała i usiadła. Przede mną, w odległości metra lub półtora. – Twoja suczka została poddana podobnym operacjom co ty, dostawała takie same zastrzyki itd., itp... Większość z tych rzeczy przeczytasz w instrukcji sama, a gdybyś miała pytania to zgłaszaj się do medyków... Aha, i jeszcze jedno. By zminimalizować szansę na rozpraszanie się jej została poddana zabiegowi sterylizacji.
Kiwnęłam głową w odpowiedzi. Oficer wskazał jeszcze miejsca na podpis i machnął głową w stronę starszego faceta. Ten kucnął przy mojej psince, wskazał mnie palcem i powiedział jej.
– Teraz słuchasz jej.
Odpiął jej obrożę i pies podszedł do mnie. Uśmiechnęłam się do niej. Wyglądało na to, że mnie pamiętała.
– Ona nazywa się teraz Troya, ty Addelline, a wasz numer zespołowy to 037 – powiedział oficer. – Jesteś już wolna.
Podziękowałam skinieniem głowy, wzięłam do ręki instrukcję i odwróciłam się. Troya, która na razie siedziała tuż przy mojej lewej nodze, spojrzała na mnie wyczekująco. Zdziwiłam się; wcześniej zawsze ze mną ruszała.
– Podaj jej komendę – powiedział facet w kitlu. Szybko otworzyłam i przewertowałam kartki instrukcji. Znalazłam odpowiednią komendę i wypowiedziałam ją, patrząc w oczy psa:
– Troya, za mną.
Suczka od razu wstała i ruszyła za mną, a ja spokojnym krokiem opuściłam halę, gdzie to wszystko się odbywało.
Gdy wszyscy otrzymaliśmy z powrotem nasze zwierzaki odciążyli nieco nasz grafik i mieliśmy sporo czasu by na nowo zaprzyjaźnić się z nimi. Gdy oddawałam Troyę sięgała mi mniej więcej połowy łydki, cała główka była czarna i miała niewiele brązowych znaczeń na całym ciele. Teraz sięgała mi bioder, na głowie znalazł się również brązowy, grzbiet nie był już całkowicie czarny, bo na łopatkach miała jasne znaczenie układające się w mniej więcej taki znaczek „<”, przy czym dzióbek wskazywał głowę. Łapy i brzuch miały bardzo ładny odcień brązu. Specjalista określiłby to mianem podpalania. Była niesamowicie posłuszna i ułożona... To było niesamowite. Oczywiście miała komendę, która uwalniała ją z tego jakby stanu, ale i wtedy nie była jak inne, normalne psy.
Zostaliśmy też wszyscy rozdzieleni. Oczywiście już wcześniej chłopcy spali osobno, a dziewczyny osobno, ale teraz podzielili nas według gatunku. Czyli kociarze w innym miejscu, psiarze w innym i sokolarze w innym. Nikt z nas nie potrzebował już obroży czy smyczy do swoich psów.