niedziela, 11 października 2015

Rozdział VI

Nikt nie pytał się mnie gdzie byłam przez weekend. Prawdopodobnie było to dla nich jasne lub nikogo to nie interesowało. Wszystkich natomiast bardzo interesował poniedziałkowy trening. Czemu? W piątek, pod koniec popołudniowych zajęć został nam zapowiedziany „trening specjalny”. Nie dostaliśmy wyjaśnień jaki to będzie trening czy coś z tych rzeczy. Nic nam nie powiedziano, prócz tego, że będzie to najprawdopodobniej najgorszy trening jaki mieliśmy w życiu.
Po śniadaniu zostaliśmy podzieleni na kilkadziesiąt grup po 5 osób. Wszyscy pomieszani. Oczywiście razem ze zwierzętami. Cóż, jedyną możliwością by za nami nie szły byłoby przywiązanie je do łańcucha w zamkniętym na cztery spusty pomieszczeniu. Uśmiechnęłam się, gdy sobie to uświadomiłam.
Każdą z pięcioosobowych grupek przyprowadzono pod małe, zamykane pokoiki, gdzie mieliśmy wchodzić pojedynczo z naszymi zwierzakami. Byłam druga. Po jakimś kwadransie zostałam poproszona do środka. Zdziwiłam się, gdyż nie widziałam by osoba, która była przede mną wyszła. Wykonałam jednak prośbę długowłosej brunetki w czerwonych, prostokątnych okularach. Uśmiechała się miło.
– Nazywam się Hilda – powiedziała, gdy zamknęła za sobą drzwi na klucz. Włożyła błękitny kitel i kazała mi usiąść na fotelu, który wyglądał jak fotel u dentysty.
Ogólnie pokoik był mały. Ściany pomalowane były na biało i nie zauważyłam jakiegokolwiek okna. Światło rzucały umieszczone przy suficie jarzeniówki. Z jednej strony były drzwi, którymi weszłam, a naprzeciwko były kolejne – zapewne do wyjścia; oczywiście białe. Na środku stał wspomniany jasnoszary fotel, obok którego stała kremowa szafeczka z dwoma szufladami. Na jej blacie leżało kilka instrumentów lekarskich, w tym wielka strzykawka.
Gdy usiadłam, Hilda przypięła mnie skórzanymi pasami do fotela przy nadgarstkach, kostkach i biodrach. Widząc to, Troya zaczęła się niepokoić, bacznie przyglądać się Hildzie i z jej piersi dobiegał cichy i niski warkot.
– Uspokój ją – powiedziała Hilda, wskazując na suczkę. – Nie zrobię ci krzywdy, więc nie musi się niepokoić. Gdyby to było takie proste? W jej mniemaniu właśnie groziła mi śmierć.
– Troya spokój. Troya nie atakuj – powiedziałam. Owczarek usiadł i zaskamlał cicho. Położyła się, a nos włożyła między przednie łapy. – Grzeczna psinka.
Kobieta w kitlu za pomocą waciku nasączonego spirytusem, oczyściła mi kawałem skóry po wewnętrznej stronie łokcia. – Może trochę boleć – ostrzegła, chwytając strzykawkę. Poczułam jak moje dłonie zaczynają się pocić, a serce zaczęło szybciej bić. Sprawdziła, czy strzykawka działa, po czym wbiła mi igłę w wcześniej odkażone miejsce. Nacisnęła na tłoczek i cała przeźroczysta ciecz znalazła się w moim krwiobiegu.
– Później ci wytłumaczę co to było – powiedziała Hilda. – Teraz będziesz w stanie podobnym do snu. Nic nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Byłam strasznie śpiąca. Po chwili świat wokół rozmazał się, poczułam jak opieram głowę o ramię i wszystko stało się czarne. Zasnęłam.
***
Byłam w ciemnym miejscu. Nie widziałam praktycznie niczego, było tak ciemno. Po chwili zauważyłam, że nie jest to nicość, a niewielki placyk, okrążony wielkimi, czarnymi drzewami. Ich konary i pnie były powyginane w najróżniejszy sposób i wyglądały, jakby chciały mnie zjeść. Usłyszałam ciche krakanie i obróciłam się. Po tym jednym odgłosie, odezwał się kolejny… i kolejny… i kolejny…
Po chwili wszystkie konary drzew zaroiły się od złotych ślepi kruków, które były wlepione we mnie. One… Te ptaszyska… One chciały mnie pożreć!
Gdy sobie to uświadomiłam, wszystkie ptaki ruszyły w moją stronę. Ja upadłam, skuliłam się i schowałam głowę między rękami. Ptaki uderzały mnie skrzydłami, drapały pazurami i dziobały. Po piętnastu sekundach miałam przeciętą skórę w wielu miejscach. Bałam się jak cholera, a po moich policzkach, pociekły łzy. Chciałam krzyczeć, ale mój głos tonął w tym harmiderze, powodowanym przez miliony skrzydeł i krakanie.
Po chwili wszystko znikło, wokół mnie zamiast być okryte czernią, wszystko spowijało białe światło. Otworzyłam oczy, ale niemal od razu je zmrużyłam. Było za jasno jak dla mnie. Rozejrzałam się wokół. Pierwsze co zobaczyłam, były zakrwawione ciało Troi. Podbiegłam do suczki, z przerażeniem malującym się na twarzy. Ale to było jeszcze gorsze… Troya została rozcięta, a wszystkie jej narządy zostały wyjęte i ułożone obok niej. Znajdowało się tam serce, jelita, żołądek, wątroba… nawet mózg i oczy. Teraz były to kości, obleczone skórą. Zwymiotowałam, widząc to wszystko i czując zapach krwi.
– Dobra robota – usłyszałam za sobą męski głos. Był znajomy. Odwróciłam się i zobaczyłam Ackera, w chirurgicznym stroju i w gumowych rękawicach. Cały jego strój oraz twarzy były zakrwawione. – Poszło ci szybciej, niż mi. – Ale jak to… – wyszeptałam, i spojrzałam na swoje ręce. Również były w gumowych rękawicach, a ja byłam w zielonym stroju chirurga… również pokrytego krwią.
Wrzasnęłam przerażona jeszcze bardziej i schowałam twarz w dłoniach.
Gdy ponownie otworzyłam oczy, byłam w ciemnym miejscu. Na stoliku nieopodal mnie stał świecznik z trzema, palącymi się świeczkami. Moje nadgarstki, a raczej całe ręce były zdrętwiałe, podobnie jak nogi. Ciężko było mi oddychać, a cała klatka piersiowa i brzuch piekły.
– Obudziła się – usłyszałam kolejny głos; tym razem dziewczęcy. To był… głos Beatrice!
Rozejrzałam się wokół. Zostałam przykuta do murowanej, starej i zimnej ściany. Lepiłam się do niej od krwi na plecach. Nie miałam żadnego ubrania, a moje ciało pokrywały mniej i bardziej świeże rany jakby po biciu batem. Pode mną leżała Troya. Była martwa, a nad nią latały muchy. Wyglądało jakby również została skatowana na śmierć, a ostateczny cios rozłupał jej czaszkę. Porzygałam się ponownie, bo zauważyłam szary kawałek jej mózgu.
Przede mną stanęło czworo ludzi. Był to Acker, dzierżący bat, Beatrice oraz dwoje ludzi, stojący za nimi, których nie poznałam. Acker zamachnął się i zaczął trzaskać mnie batem. Krzyczałam z bólu, wołając o pomoc…
***
Otworzyłam oczy i zaczęłam krzyczeć. Chciałam wstać i wybiec, lub schować się w kącie, ale skórzane, pasy, którymi została przymocowana do fotela, trzymały mnie. Miałam zapłakaną twarz, było mi zimno, a koszula kleiła się do mnie od potu. Troya wstała, zaczęła szczekać i warczeć.
Hilda szybko do mnie podbiegła i wstrzyknęła mi kolejną substancję, trzymając mnie. Po chwili moje serce uspokoiło się, a ja przestałam się szamotać i krzyczeć. Zaczęłam wolniej oddychać.
– Już spokojnie, Addelline – powiedziała Hilda. – To był tylko koszmar.
– Za bardzo realistyczny jak na koszmar – odparłam. Kobieta zaczęła mnie odpinać od fotela. – Co ty mi podałaś? Brunetka chwilę milczała nim mi wyjaśniła.
– Kojarzysz może jednego z nemezis Batmana, Stracha na Wróble? Ewentualnie Scarecrow’a? Wymyślił on tzw. Gaz Strachu. To co ci podałam było coś w rodzaju tej substancji. Zapadłaś w pięciominutowy sen, podczas którego zobaczyłaś to, czego najbardziej się boisz. Nie mam pojęcia co zobaczyłaś, ale domyślam się nic fajnego.
– Więc trening ten miał za zdanie pokazać mi mój strach? – spytałam, podchodząc do Troi. Przytuliłam ją mocno, upewniając się, że to nie jest kolejna mara.
– Tak.
– Więc dlatego to najgorszy trening jaki mieliśmy… Nigdy więcej nie chcę tego przechodzić.
– Z tego co wiem, co kilka miesięcy będziecie musieli, według zarządzeń generałów – odparła Hilda, ze współczuciem w głosie.
Westchnęłam. Nie chciałam widzieć tego po raz kolejny.
***
Wieczór nie był przyjemny. Wszyscy milczeli. Nikt nawet nie ośmielił się opowiedzieć jakiegoś dowcipu. Nawet Beatrice milczała. Każdy był pogrążony w myślach. I każdy myślał o swym strachu.
Bojąc się, że ten koszmar może się ziścić, kazałam Troi spać ze mną w łóżku, tak żebym czuła, że tu jest.

Witajcie, moi mili!
Cóż... Mamy jednodniowe opóźnienie, ale co tam. Udało się wstawić ten rozdział!
Jest on trochę drastyczny, ale mam nadzieję, że się Wam podobał. 
Nie będę już nic przeciągała, bo to co trzeba, to wiecie. Czyli komenty, opinie, polecanie bloga itd. One mnie bardzo motywują.
Pozdrawiam!
Wasza INU 

sobota, 3 października 2015

Rozdział V

Wróciłam… Wróciłam do domu. Było to niesamowite uczucie.
Uspokoiłam się dopiero po kilku minutach. Wzięłam kilka głębszych wdechów i otarłam twarz rękawem zielonej koszuli. Troya zamerdała ogonem, otworzyła pysk i wywaliła język – według mnie wtedy na swój sposób uśmiecha się. Popatrzyła na mnie, na rodziców i na młodszego brata. Szczeknęła… zrobiła coś, czego nie zrobiła od kilku miesięcy. Została nauczona by szczekać jedynie w sytuacji kryzysowej… Czy ta taka była? Może dla niej tak?
Razem z rodzicami weszliśmy do domu. Nic się nie zmieniło.
We wiatrołapie wciąż stała specjalna biała, drewniana, otwarta szafa z ławą przy lewej ścianie od wejścia. Na przeciw niej wisiało lustro w drewnianej, liliowej oprawie; a na ziemi poukładane były buty. Salon wciąż miał bordowy kolor ścian. Przy jednej ze ścian stał dębowy stół, okryty obrusem. Były na nim brudne talerze – oznaka właśnie skończonego śniadania.
– Zjesz coś? – spytała mama.
Nie bardzo wiedziałam co powiedzieć… Nie byłam głodna, ale posiłek z rodziną był czymś czego od dawna mi brakowało.
– Poproszę coś niewielkiego – odparłam z uśmiechem. Mama skinęła głową, poszła do kuchni i wyjęła z lodówki trzy parówki. Nie zjem aż trzech! Ale zawsze jest jeszcze moja droga psina. Włożyła parówki do wody i włączyła kuchenkę indukcyjną. Usiadłam przy stole na moim ulubionym miejscu. Cały czas się uśmiechałam. Gdybym chodziła po bazie z takim nieco głupkowatym uśmieszkiem na twarzy, trenerzy od razu wysłaliby mnie do medyków, sprawdzić czy z moją psychiką jest wszystko w porządku.
Na parówki nie czekałam długo. Udało mi się zjeść jedną z dodatkiem ketchupu. Pozostałe dwie, wbrew protestom mamy, dostała Troya.
– Jesteś taka chuda… Głodzą was tam? Zjedz choć jeden kawałek tej drugiej parówki!
Gdy zjadłam przyszedł czas na przepytywanie. W końcu to rodzice, którzy nie widzieli córki od dwóch lat.
– Jak tam jest, córciu? – spytał ojciec. – Jak wyglądają treningi? A jak tresura psów?
Westchnęłam ze smutkiem.
– Niestety, choćbym chciała, nie mogę wam powiedzieć – odparłam, wbijając wzrok w talerz. – Już samo to, że tu przebywam jest wbrew regulaminowi i niebezpieczne. Gdybyście wiedzieli cokolwiek byłoby to zagrożenie nie tylko dla mnie i oddziału, ale też dla was – urwałam nie bardzo wiedząc jak nazwać Samobójców. – Nasi wrogowie nie cofną się przed niczym by zdobyć jakiekolwiek szczegóły na temat szkolenia.
Młodszy brat miał najwyraźniej nadzieję na szczegóły i jęknął zawiedziony. Uśmiechnęłam się do niego.
– Ale jak chcesz mogę ci pokazać jakieś fajne sztuczki! – pocieszyłam go, trącając łokciem. Jan – bo tak miał na imię – uśmiechnął się. – No to chodź!
Wstałam z zamiarem udania się do ogrodu.
– Ale teraz? – zdziwiła się mama.
– No a kiedy? – spytałam. – Chcę spędzić każdą minutę tego czasu z którymś z was… Później mogę już nie mieć okazji. Chodź, Janek.
Pobiegłam z nim do ogrodu, a Troya dotrzymywała nam kroku truchtając. Mimo, że była w miejscu, gdzie nic jej nie groziło wyglądało na to, że nie traci czujności. W ogrodzie stanęliśmy naprzeciw siebie.
– Pamiętasz jak w dzieciństwie się zawsze biliśmy? – spytałam brata, który skinął głową. – Zawsze to ty mnie pokonywałeś. Ciekawe, czy coś się zmieniło.
– Przypominam, że ty jesteś po przeszkoleniu wojskowym – odezwał się unosząc pięści.
– Będę się powstrzymywała.
Zrobiłam krok w przód, tak samo jak Janek. Byłam przekonana, że pierwszy jego ruch będzie prosty – po prostu pięścią w mordę. Zdziwiłam się więc gdy zobaczyłam jak unosi nogę i kopie mnie nią w żołądek. Nie było to mocne, ale upadłam, by dać mu trochę satysfakcji.
– Heh, najwyraźniej to wojsko nie jest takie dobre jak mówią – powiedział, odsuwając się.
– Myślałam, że zrobisz coś innego – powiedziałam wstając. – Przeliczyłam się. Drugi raz nie powtórzę tego błędu.
Zapewne myślicie dlaczego po prostu nie zablokowałem tego banalnego ciosu lub czemu się nie odsunęłam. Jak wyżej wspomniałam – dla jego czystej satysfakcji. I by ocenić jak bardzo posunął się ze swoją walką. Troszkę się zawiodłam. Znów to on zaczął, ale tym razem nie podeszłam do niego. Zbliżył się do mnie i zaatakował – tym razem prawy sierpowy. Prosty unik: głowa w tył lub w dół. Wybrałam pierwszą opcję. Janek zachwiał się – zły rozkład równowagi. Prawą pięścią dotknęłam jego brzucha. Nie walnęłam go.
– I tym sposobem zostałbyś znokautowany – powiedziałam z satysfakcją w głosie. Po raz pierwszy go pokonałam.
– Brednie. Jeszcze raz.
Więc jeszcze jedna runda. Tym razem zaatakował znowu kopniakiem, ale kolanem. Musiał przez to się bardzo przysunąć. Lewa ręka walnęła go w udo, a prawa w podbródek. Chłopak zachwiał się i upadł na tyłek.
Ponownie zaatakował z frustracją w oczach. A ja znów go powaliłam.
Ciągnęliśmy to przez godzinę, ale już po piętnastu Janek ciężko dyszał, a jego ataki stały się bardziej chaotyczne. Po pół godzinie dał za wygraną i pozwolił sobie pokazać najprostsze ruchy. Szybko się uczył. Kto wie, może kiedyś mu to pomoże? Po godzinie wróciliśmy do środka. Pierwsze co zrobił Janek, to zajrzał do lodówki. Zdziwiłam się. Po dwóch latach regularnych trzech posiłków dziennie nie miałam już nawyku podjadania. Nawet teraz nie byłam głodna. Ale zapach rosołu mamy… Przywołał wspomnienia i ślinka mi pociekła na samą myśl o mojej ulubionej zupie.
– Musisz poczekać jeszcze kilka godzin – powiedziała mama, widząc mój rozmarzony wzrok. – Jeśli jesteś głodna weź sobie jogurcik.
– Nie jestem głodna – odparłam, biorąc szklankę i nalewając sobie mój ulubiony napój – mleko. Duszkiem wypiłam całą szklankę… Dawno nie piłam tak dobrego mleka. A uśmiech dalej nie znikał z mojej twarzy.
– Jula, a co umie… Twój pies? – spytał Janek głaszcząc Troyę po łbie.
– Ma na imię Troya – powiedziałam, wiedząc, że albo jeszcze im nie powiedziałam, albo brat sobie zapomniał. – Całkiem sporo. Od prostych sztuczek, typu siad, waruj, łapa, noga… Do bardzo zaawansowanych.
– Pokażesz?
– Nie, nie da się. Mają one zastosowanie w walce. Tak na sucho to się nie da pokazać. Znaczy… wyglądałoby to głupio, a i Troya mogłaby mnie nie zrozumieć…
Brat wzruszył ramionami.
– A tak właściwie ile razy walczyłaś w terenie? – spytał ponownie brat.
– Właściwie to tylko rz – odparłam, kucając przy psie.
– Miałaś tylko jedną misję w ciągu dwóch lat? – zdziwił się ojciec.
– Ta… Dopiero w tym roku zaczęli nas wysyłać w teren wcześniej to były tylko treningi i takie tam.
Teraz właśnie zdałam sobie sprawę, że właściwie dwa lata to nie tak dużo. Zwykle to trwa dłużej, zwłaszcza w zachodnich walkach… Ale w sumie jeszcze nie skończyłam szkolenia. Ale sporo umiałam… Wyniki zabiegów i operacji? Codziennego, morderczego treningu? Może wszystkiego naraz? Prawdopodobnie.
Wpadłam na pewien pomysł – przeczytania jakiejś książki. Od dwóch lat czytałam właściwie jedynie instrukcje i raporty, więc coś innego nie byłoby złe. Pobiegłam więc na górę, do mojego pokoju. Otworzyłam drewniane drzwi, które uchyliły się ze skrzypnięciem. W pokoju był porządek, którego nie zostawiłam opuszczając dom. Może nie licząc warstwy kurzu. Łóżko zostało przykryte materiałem ochronnym, podobnie jak moja czerwona pufa. Uśmiechnęłam się na widok mojej sypialni.
Podeszłam do wielkiego regału z książkami. Był nimi zapełniony od góry do dołu. Najwyższą półkę zapełniały mangi, moje hobby sprzed zaciągnięcia się do wojska. Dwie kolejne zajmowały książki przygodowe, fantasy, lektury… Takie, które czytałam bądź miałam zamiar czytać. Przeczytane zajmowały jakieś 40% lub 50%. Dwie najniższe wypełniane były przez stare zeszyty i podręczniki szkolne, jak i teczki z moimi rysunkami. Również moje hobby. Sięgnęłam po jedną z moich najulubieńszych książek, autorstwa Johna Flanagana – „Zwiadowcy. Księga 8. Królowie Clonmelu”. Moja ulubiona część, rozpoczynająca ulubiony epizod w całych „Zwiadowcach”, zajmująca dwie księgi. Dmuchnęłam na nią i z okładki wzbiła się w powietrze chmura kurzu. Kichnęłam. Wytarłam okładkę i grzbiet książki rękawem koszuli, bo jednak dmuchnięcie nie spowodowało usunięcie całego pyłu.
Zdjęłam biały materiał ochronny z pufy. W pokoju zaczęło latać miliony drobinek, które drażniły gardło, oczy i nos. Ale co poradzić? Usiadłam na pufie z błogim uśmiechem na ustach, otworzyłam książkę na pierwszej stronie, rozpoczynającej opowieść. Zaczęłam czytać.
***
Nie poczułam nawet upływu czasu. Prawdopodobnie czytałam przez bitych pięć godzin. To co mnie oderwało od lektury był dzwon na obiad. Tak, dzwon. W kuchni wisiał duży, metalowy dzwon, którym zawsze się dzwoniło na jakikolwiek posiłek. Byłam w mniej więcej połowie książki, gdy ją odłożyłam na podłogę obok pufy. Mimo, że czytałam ją po raz wtóry, uśmiech nie znikał. Zobaczyłam też jak mało pamiętam…
Zbiegłam po schodach na dół, gdzie przywitał mnie głos mamy i zapach domowej zupy.
***
Te dwa dni weekendu minęły mi bardzo szybko i bardzo miło. Major Werner przyjechał po mnie w niedzielę ok. trzeciej po południu. Gdy ponownie rozstawałam się z rodzicami po moich policzkach toczyły się łzy, a wytłumaczenie „Nie płaczę, tylko oczy mi się pocą” na nic się nie zdało. Pożegnałam się z rodziną i wracałam z powrotem do rzeczywistości. Szarej rzeczywistości, eksperymentalnej jednostki wojskowej.
Całą drogę powrotną uśmiechałam sobie i wspominałam ubiegły weekend.
 Hejo, ludzie...!
Po pierwsze chciałabym Was serdecznie przeprosić, za niewstawienie tego rozdziału od dwóch tygodni... Nie mogłam się spiąć w sobie i go dokończyć... ^^" Strasznie Was przepraszam.
A druga rzecz, to fakt, że ostatnio nic się nie dzieje i jest to nudne... Więc obiecuję Wam, że następny rozdział będzie miał akcję, i że będzie się coś działo! I postaram się nie zawalić terminu.
Komenty, rady itd. mile widziane!
Pozdrawiam
Wasza INU